Resort zdrowia może takie leki sprowadzać. Jednak później niechętnie je finansuje. Ze statystyk wynika, że na taki krok decyduje się jedynie w jednym przypadku na cztery ze wszystkich zgód na import. Krytycy przekonują, że urzędnicy interpretują zapisy na niekorzyść pacjentów.
Niedawno wojewódzki sąd administracyjny (WSA) orzekł na korzyść rodziców, których dziecko cierpi na nietypową chorobę. Objawia się ona napadami gorączki, które ciężko opanować. Temperatura dochodzi wówczas do 41 stopni. Ataki trwają po 4–5 dni, powtarzają się po kilkunastodniowych przerwach. Choroba najpierw rujnuje nerki, później niszczy inne organy. W Europie istnieje lek, który może takie gorączki zahamować. Pacjent musi go przyjmować do końca życia. Ministerstwo Zdrowia pozwoliło go sprowadzać, ale nie zgodziło się za niego płacić. Koszt w tym wypadku to 4 tys. zł miesięcznie. W Polsce dzieci borykających się z taką chorobą jest około dziesięcioro. Po negatywnej decyzji w sprawie finansowania rodzice skierowali sprawę do WSA. I wygrali: sąd uchylił odmowną decyzję Ministerstwa Zdrowia, wskazując, że byli chorzy, którym taki lek sfinansowano.
– Dodatkowo uznał, że to stanowi naruszenie zasady równego traktowania – komentuje Natalia Łojko, prawniczka z kancelarii Kieszkowska Rutkowska Kolasiński Kancelaria Prawna sp. j., która prowadziła sprawę.
Jeżeli ministerstwo nie odwoła się do NSA, będzie musiało jeszcze raz rozpatrzyć sprawę. Jeśli wyda zgodę, będzie ona ważna przez trzy miesiące. Potem znowu rodzice muszą wystąpić z wnioskiem. Prawniczka komentuje: – Z mojej praktyki wynika, że coraz więcej pacjentów składa do sądu administracyjnego skargi na odmowę refundacji leków sprowadzanych w trybie importu docelowego.
Resort w sprawie dzieci z gorączką twierdził, że płaci tylko za te leki, które nie są dopuszczone do obrotu w Polsce. Jeśli lek jest dopuszczony w UE, teoretycznie takie dopuszczenie obejmuje rynek polski. Choć fizycznie go w aptekach nie ma, bo producenci z różnych względów (np. finansowych związanych z „wyposażeniem produktu w polskie opakowania i ulotkę”) mogą go do Polski nie wprowadzać.
Zdaniem sądu minister powinien w takiej sytuacji wykazać się aktywnością i sprawdzić, czy nie ma żadnych podstaw prawnych finansowania. Podstawą taką może być np. art. 40 ustawy o refundacji umożliwiający – również w przypadkach indywidualnych – refundację leku poza wskazaniami (off label).
Resort zdrowia uważa inaczej. W efekcie decyzje co do finansowania są często podejmowane niespójnie, co świadczy o tym, że nie ma jednoznacznej wykładni przepisów. – Minister sam sobie związał ręce. Miałby prawo wydać decyzje o finansowaniu wszystkich wniosków, a wydaje tylko dla mniejszości – mówi Stanisław Maćkowiak z Federacji Pacjentów Polskich.
O niejednoznaczności przepisów świadczą historie innych pacjentów. Kiedy blisko rok temu kilkuletnia dziewczynka potrzebująca leków zwiększających odporność trafiła do Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu z pogorszeniem stanu zdrowia, lekarze wystąpili o import leku z zagranicy. Ministerstwo Zdrowia zgodziło się na sprowadzenie leku, jednocześnie odmawiając refundacji. Rodziców nie było stać na pokrycie kosztów z własnej kieszeni. Stan dziecka uległ radykalnemu pogorszeniu. Dziewczynka wróciła na oddział szpitalny. Tam lekarze zwrócili się do resortu – tym razem w trybie pilnym – o sprowadzenie leku. Ministerstwo zgodziło się na finansowanie, gdy sytuacja powtórzyła się trzykrotnie.
Urzędnicy resortu tłumaczą, że często chodzi o bardzo drogie leki. Otworzenie furtki jednemu pacjentowi mogłoby spowodować lawinę wniosków. Na przykład bliscy dwojga dzieci z atypowym zespołem hemolityczno-mocznicowy (a-HUS) walczą o sfinansowanie leku, który uratuje maluchom życie. Trzeba za niego zapłacić 3 mln zł.