Apetyt Polaków na ekologię rozpoczął się już kilka lat temu, kiedy co bardziej dociekliwi rozpoczęli wnikliwą lekturę spożywczych etykiet i ku swojemu zdziwieniu odkryli, że w maśle wcale nie ma masła, za to w szynce znaleźć można na przykład... skrobię. Konserwanty, stabilizatory i inne polepszacze smaku, których wpływ na zdrowie nie jest jasny, okazały się znaczącym składnikiem codziennej diety tysięcy ludzi zaopatrujących się w supermarketach. – Jest kilka tysięcy składników, których producenci używają, by wydłużyć termin przydatności do spożycia, nadać jej pożądanych kolorów lub „poprawić” smak – mówi Bogumił Jankiewicz, autor aplikacji e-food, umożliwiającej szczegółową analizę zawartości produktów spożywczych. – Prawo Unii Europejskiej pozwala wprawdzie na ich stosowanie, co jednak nie znaczy, że pozostają one bez wpływu zdrowie – dodaje.
Pochodzenie ma znaczenie
Choć dla wielu konsumentów sama obecność produktu na półce wciąż jest wystarczającą gwarancją jego bezpieczeństwa, szybko rośnie grupa tych, dla których to o wiele za mało. Oni właśnie poszukują produktów, których droga na stół jest możliwa do prześledzenia. Jaja od wiejskiej kury, mleko od krowy i warzywa prosto z ogródka… W miastach do niedawna było to jedynie marzenie. Jednak popyt napędza podaż. Rynek nie znosi próżni i sklepy z ekologiczną żywnością szybko stały się częścią handlowego krajobrazu. Do produkcji tego rodzaju jedzenia nie mogą być używane żadne sztuczne dodatki – dotyczy to zarówno gospodarstw, jak i firm zajmujących się przetwórstwem. – Żywność pochodząca z ekologicznych upraw jest na pewno bezpieczniejsza, problem stanowi jednak jej nieczytelne oznakowanie – mówi Bogumił Jankiewicz. – Certyfikatów jest mnóstwo i przeciętny konsument nie rozumie ich znaczenia – dodaje. Zdrowy tryb życia i zainteresowanie naturalną żywnością to coraz ważniejszy i potencjalnie bardzo dochodowy segment rynku spożywczego, a tam gdzie są pieniądze, często pojawiają się nadużycia. Wielu producentów, którzy z ekologią nie mają wiele wspólnego, zamieszcza „eko-certyfikaty” na swoich produktach, w nadziei, że nieświadomy konsument nie dopatrzy się oszustwa i ostatecznie zgodzi się zapłacić wyższą cenę. - Żadne oznaczenia nie powinny zwalniać nas z konieczności krytycznego myślenia – zaznacza Bogumił Jankiewicz. – Starannie czytajmy etykiety i szukajmy wiarygodnych informacji o nieznanych nam składnikach.
Im bliżej, tym lepiej
W poszukiwaniu ekologicznej żywności, warto zwrócić również uwagę na lokalne produkty. Pojęcie „locavores”, określające osoby kupujące produkty wytworzone w odległości maksymalnie 100 km od miejsca ich zamieszkania, zostało wymyślone w drugiej połowie zeszłej dekady, a idea szybko upowszechniła się na świecie. U jej podstaw leży, uzasadnione zresztą, przekonanie, że żywność wyprodukowana lokalnie, a zatem nie wymagająca długiego transportu, nie potrzebuje ani hermetycznych opakowań, ani daleko idącego przetwarzania, umożliwiającego przetrwanie podróży. – Lokalne, sezonowe produkty są oczywiście zdrowsze niż importowane towary, trzeba jednak pamiętać, że większość również małych producentów, nie rezygnuje ze stosowania np. sztucznych nawozów czy pestycydów – mówi Bogumił Jankiewicz. – Warto jednak poświęcić czas na poszukanie zaufanego dostawcy – dodaje. Ideałem jest sytuacja, gdy sami czuwamy nad całością procesu produkcji wszystkiego, co ląduje na naszym talerzu, a przynajmniej jego warzywnej części. I choć dzisiaj niewiele osób ma czas i możliwości, by robić to we własnym zakresie, nie brakuje tych, którzy – za przykładem brytyjskiego kucharza Jamie’go Oliviera – próbują.
W dobie powszechnego dostępu do Internetu i aplikacji mobilnych, takich jak e-food, dotarcie do rzetelnych informacji nie jest trudne. Warto więc wykorzystać potencjał, jaki wnoszą nowe technologie, aby poznać rzeczywistą wartość tego, co spożywamy na co dzień.