Joanna Rokicka, dziennik.pl: Nie pijesz od pięciu lat. Kiedy zaczęła się u ciebie choroba alkoholowa?

Wojciech Wolak, "coach od wódki": Myślę, że na chorobę alkoholową zapadłem wraz z pierwszym łykiem alkoholu, jaki wypiłem kiedykolwiek w życiu. Tylko, że wtedy nie miałem takiej świadomości. Często mówi się, że jedynym sposobem, żeby nie popaść w chorobę alkoholową, jest nie pić. Ale kto w wieku 16,17 czy 18 lat , gdy sięga po alkohol myśli, że będzie miał chorobę alkoholową? Prawdopodobnie nikt albo bardzo mało osób.

Reklama

Wychowujemy się w kulcie alkoholu. Jest przyjęte, że jak się ma "osiemnastkę", to jest taka magiczna granica i rodzice nam dają alkohol. Czasem nawet dzieje się to wcześniej, czego już w ogóle nie popieram. To jest oczywiste, że na swojej "osiemnastce" trzeba się napić. Kulturę picia alkoholu widzimy od dziecka, bo rodzice piją przy różnych okazjach,choć oczywiście w poszczególnych domach inaczej to wygląda.

W Polsce alkohol jest wszechobecny i łatwo dostępny.

Reklama

Tak, żyjemy w takiej alkoholowej sekcie. Jak się nie pije, to jest to dziwne. Ludzie się od ciebie odsuwają jak od trędowatego, bo wychodzą z założenia, że wszyscy mają pić. Jak nie piją, to jest to podejrzane.

Ja zacząłem pić stosunkowo późno, bo myślę, że miałem około 17-18 lat. Prawdopodobnie, tak jak u wielu osób, na początku są "osiemnastki", imprezy, później studia, piwo w akademiku, jakieś mocniejsze alkohole i do wieku 25-26 lat to było takie "kontrolowane" picie, jeśli coś takiego w ogóle istnieje.

Załóżmy, że takie było wtedy moje picie alkoholu - towarzyskie i w miarę zdrowe. Ale później skończyły się studia, wszyscy zaczęli się zajmować swoimi sprawami, mieli rodziny, szli do pracy, zakładali firmy. Ja oczywiście też, ale zacząłem zauważać, że jak miałem 25, 26, 27 lat to był taki okres, kiedy zacząłem pić alkohol sam ze sobą i to już było zdecydowanie niepokojące.

Wojciech Wolak zawsze bał się, że zostanie alkoholikiem. Nie pije od 5 lat i teraz pomaga innym dojść do trzeźwości / archiwum prywatne
Reklama

Istnieje taki stereotyp, że jak się pije "do lustra", to już jest problem.

To był właśnie taki moment, kiedy te relacje towarzyskie trochę się rozmyły. Każdy gdzieś poszedł w swoją stronę i zauważyłem, że zaczyna mi czegoś brakować wieczorami. Odkryłem na to cudowny sposób, czyli mocny alkohol. I pamiętam, że jakoś tak w wieku 27 lat pierwszy raz w życiu sam kupiłem sobie taki trunek i sam go wypiłem.

Wcześniej oczywiście kupowałem wiele razy wódkę, ale zawsze to było na imprezę, z kimś, gdy się składaliśmy i wszystko odbywało się to z jakiejś okazji. A tu po prostu przyszedł taki dzień, załóżmy, że to była środa, 15 lat temu, kiedy kupiłem sam sobie taki alkohol. Wypiłem powiedzmy setkę i strasznie mi się to spodobało. To było lekarstwo na pustkę, którą odczuwałem - na ten lękwszechogarniający.

Miałem oczywiście mnóstwo obaw, bo od samego początku, jak piłem alkohol, nawet w sposób towarzyski, czułem, że coś jest nie tak, że jest dla mnie za fajny, zbyt atrakcyjny.

Złapałeś alkoholowego bakcyla.

Myślę, że piłem troszkę więcej niż inni, troszkę częściej, ale jeszcze w granicach rozsądku, takiego studenckiego. I nawet pytałem swoich znajomych, którzy mieli po 22,23 lata: "Czy nie czujecie, że coś tu jest nie tak z tym alkoholem, że może pijemy za dużo?". Czułem niepokój, ale oni w ogóle nie rozumieli, o co mi chodzi.

Ja w ogóle od zawsze bałem się, że zostanę alkoholikiem. Nawet mając 20 lat miałem już takie myśli. Zastanawiałem się, co będzie, jak się rozsypię i nie chciałem lądować pod mostem albo się stoczyć. W wieku 27 lat zacząłem pić alkohol sam ze sobą. Nigdy nie bawiłem się w jakieś słabsze trunki typu piwo, wino, tylko piłem mocny alkohol - to było bardzo atrakcyjne dla mnie.

Z jednej strony robiłem to dla chwili ulgi, a z drugiej miałem obawy, ale nie potrafiłem przestać. Między 27. a 33. rokiem życia zaczął się okres rozwoju choroby alkoholowej u mnie i przekraczania kolejnych granic. Wiedziałem, że kiedyś trzeba będzie z tym skończyć, ale mówiłem sobie: "Ale to jeszcze nie dzisiaj". Czasem się śmieję, że tysiąc razy rzucałem picie, ale tysiąc jeden raz wracałem do niego.

Na początku te przerwy były troszkę dłuższe, więc mówiłem: "Dobra, to w tygodniu nie piję, tylko w weekend". Później już tylko raz w tygodniu piję, później dwa, trzy. Do takiego momentu, gdy już moje picie to był ciąg alkoholowy, potem pół roku, gdy piłem dzień w dzień ilości typu pół litra czy 0,7 litra codziennie.

Cały czas pracowałeś przy tym, zachowując pozory normalnego życia.

Moje życie było dość dynamiczne, bo z jednej strony pracowałem w fajnych korporacjach i kasa się zgadzała. Przeprowadziłem się do Warszawy i tam sobie pracowałem, miałem znajomych, dziewczynę, dużo podróżowałem po świecie. Z jednej strony wszystko fajnie, ale z drugiej strony alkohol zaczynał być wszędobylski.

Moi znajomi potrafili iść do knajpy i wypić jedno piwo, ja tego nie potrafiłem. Każdy alkoholik w zanadrzu ma cały arsenał takich zachowań: jak ochronić swoje picie i co zrobić, żeby się jednak napić. Mnie towarzystwo nie było potrzebne do picia, rzekłbym nawet, że przeszkadzało. Idąc do knajpy się męczyłem.

Dlaczego?

Oni wypili jedno piwo, a ja się strasznie męczyłem, bo było mi mało. No bo z co miałem zrobić, wypić pięć piw? Skoro oni wypili jedno, to byłoby podejrzane. Dlatego idąc na spotkanie towarzyskie, w zanadrzu miałem gdzieś schowaną setkę albo 0,2 litra, bo wiedziałem, że będzie mi za mało i będę się męczył. W trakcie kolacji czy w kinie wychodziłem sobie do ubikacji, wypiłem to i wracałem. Byłem szczęśliwy, zadowolony i już mogłem siedzieć przy tym jednym piwku.

Dlatego przez wiele lat udawało ci się ukrywać picie przed najbliższymi?

Tak, bo oni widzieli, że wypiłem jedno piwo i poszedłem do domu. To było moją zmorą. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że moim przekleństwem było też to, że miałem bardzo dużą tolerancję na alkohol, więc śmiało mogłem wypić 400 mililitrów mocnego alkoholu i nie było tego po mnie widać.

Kiedy już doszło do momentu, że moje picie wyszło na jaw, to wszyscy byli zdziwieni. Mnóstwo ludzi było zaskoczonych, zarówno w pracy, jak i znajomych, bo: "Jak to, przecież ty Wojtek pijesz tyle, co inni albo i czasem nawet mniej". Oni nie wiedzieli, że w międzyczasie za kotarą ja wypiłem swoje, żeby się, że tak powiem, dobić. Często wychodziłem wcześniej z imprez, na których było mało alkoholu, bo po co mam tam siedzieć, jak się nic nie dzieje.

Wychodziłem niby do domu, a w międzyczasie kupowałem sobie w sklepie 0,2 czy 0,4 litra. Wypijałem to w drodze do domu i byłem zadowolony. Można tu wspomnieć oczywiście o dostępności alkoholu w Warszawie. Chyba Janek Śpiewak o tym mówił, że jest tu jeden sklep alkoholowy na trzysta osób. Statystyk dokładnych nie znam, ale jestem w stanie w to uwierzyć.

Jak wyszło na jaw twoje uzależnienie?

To był taki moment, że się przeprowadziłem do Gdańska z taką naiwną nadzieją, że teraz się wszystko zmieni. Zmieniłem pracę, partnerkę, powietrze, bo jest dużo jodu w Gdańsku. Stwierdziłem: "Teraz to będzie super, nie będę pił. Zmienię swoje życie, gdy przeprowadzimy się do Gdańska". I piłem jeszcze więcej, bo trzeba się przywitać z miastem. Tak się witałem, że to był taki kilkumiesięczny ciąg.

Miałem świadomość, że zmierzam w kierunku zguby, ale nie potrafiłem przestać – mówiłem sobie, że jeszcze nie dziś… Trochę nieśmiało poszedłem wtedy na jakiś meeting AA, aby zobaczyć, o co tam chodzi. Oczywiście uciekłem stamtąd szybko, bo tam byli starzy alkoholicy, no a ja taki nie byłem.

Chodziłem też do psychiatry, oczywiście z myślą, że mam depresję i w ogóle tego nie łączyłem ze swoim piciem, gdy szedłem do lekarza. Mówiłem, że źle się czuję, że mam gorszesamopoczucie. Pani lekarka zapytała, czy piję. Ja mówię: "Broń Boże, może lampka wina do obiadu". Prawdopodobnie w to wierzyłem nawet. Ona mi dawała jakieś leki i te leki nie działały.

Wracałem po miesiącu, lekarka znowu się pyta o picie. Mówiłem: "Broń Boże, ja to nie piję w ogóle". A alkohol jest bardzo silnym depresantem, więc te leki nie miały prawa działać… Pracę oczywiście udało mi się jakoś ogarniać, ale tak koło czternastej mnie w biurze trzęsło, że nie potrafiłem podnieść kubka z kawą. Cały czas poty, niepokój, drgawki -wszystkie objawy psychosomatyczne. To były skutki nadużywania alkoholu.

Pamiętam, że miałem takie mocne postanowienie, żeby przestać pić i nawet zaopatrzyłem się w leki, nie wymienię tutaj ich nazwy, które miały za zadanie zmniejszyć łaknienie, czyli żeby przestać pić. Wiedziałem, że to idzie w bardzo złym kierunku. Stwierdziłem: "Dobra Wojtek, od poniedziałku nie pijemy, ale w weekend jeszcze popiję".

Niestety twój organizm cię wyprzedził. Zbuntował się.

To chyba był piątek, gdy dostałem ostrego zapalenia trzustki. W wieku 33 lat, co się dość rzadko zdarza, bo wcześniej wysiada wątroba niż trzustka. Ja wtedy sobie jechałem uśmiechnięty samochodem w marynarce, elegancko ubrany, bo to korporacja i między Gdańskiem a Warszawą zaczął mnie boleć brzuch. Pewnie zatrucie. Nic poważnego, ale mój stan się pogarszał tak szybko, że po prostu wbiłem w nawigację, gdzie jest najbliższy szpital.

Najbliższy szpital, jaki był w okolicy to był Grudziądz, w którym nigdy wcześniej nie byłem. To dla mnie było kosmiczne miejsce, pełna egzotyka. Jaki tam Grudziądz? Ale zajechałem do tego grudziądzkiego szpitala już resztkami sił, bo to bardzo szybko postępowało. Po godzinie 14. zaczął mnie boleć brzuch a o godzinie 16 -17 już ledwo stałem na nogach. Oprócz tego zapchania trzustki miałem stan zapalny całego organizmu, zapalenie wsierdzia,wątroby, płyn w płucach. No i jak wylądowałem na tym SORze to cały czas z myślą, że to jest zatrucie i lekarze też nie podejrzewali, że może chodzić o trzustkę.

Wojciech Wolak od 5 lat prowadzi trzeźwe życie i pomaga innym rzucić picie / archiwum prywatne

Nie podejrzewali eleganckiego pana o alkoholizm?

Tak, bo wyglądałem w miarę dobrze. Nie byłem po mnie widać, że tego alkoholu nadużywam. I lekarze oczywiście pytali, czy na pewno, nie kulturalnie tak jak wszyscy. Chociaż dzień wcześniej obstawiam, że 0,7 l wódki wypiłem, bo to był taki mój standardowy litraż. Lekarze zauważyli, że przyszła godzina osiemnasta, a ja dostaję drgawek i jakiejś mikropsychozy. Mówię, że nic mi nie jest. Ja sam wychodzę, ja się dobrze czuję, bo dostałem leki przeciwbólowe.

No i wtedy oni się zorientowali, że mam klasyczny zespół abstynencyjny. Oczywiście wymiotowałem, miałem drgawki, do tego może nie halucynacje, ale właśnie zacząłem mieć takie poczucie, że to jest spisek moich rodziców, mojej dziewczyny i lekarzy, żeby mnie tu trzymać. W panice szukałem kluczyków do samochodu, bojąc się, że mnie chcą tu zamknąć. Takie odrealnione myśli.

Wtedy oni jeszcze nie wiedzieli, że to trzustka. Lekarze myśleli, że może wyrostek, może coś tam. Dopiero rano to wyszło, że to zapalenie trzustki, dość mocne. O stanie zapalnym organizmu mówi białko reaktywne, CRP. Norma jest do pięciu, ja miałem 416, więc lekarz powiedział mi potem, że miałem pół na pół szanse przeżycia. Do mnie to do mnie to nie docierało, bo byłem w takim stanie otępienia, napompowany lekami, więc można powiedzieć, że nawet radosny byłem w tym wszystkim, jak już dali mi leki. Wtedy przyjechali do mnie moi rodzice z Dębicy.

Którzy nic nie wiedzieli. Jak zareagowali na twój stan zdrowia i wiadomość o twoim uzależnieniu?

Dla nich to był szok, że coś takiego się dzieje, bo ja jestem z Podkarpacia i do Grudziądza mają chyba z 500 kilometrów. Z rodzicami nie mieszkałem już wtedy 20 lat czy tam 15, więc oni nie mieli świadomości, że to moje picie wygląda tak, jak wygląda.

Wtedy trwała taka tygodniowa walka o moje życie. I potworny ból, bo oczywiście zapalenie trzustki nie jest przyjemne. Trzy tygodnie byłem w szpitalu i straciłem tam kilkanaście kilogramów. Oczywiście na początku, jak do mnie dotarło, że jestem w szpitalu i mam zapalenie trzustki przez alkohol, to trochę się przeraziłem.

Ale jak to prawdziwy alkoholik, z czasem jak mój stan zaczął się poprawiać, to zacząłem sobie budować jakąś iluzję wokół tego picia, że to na pewno nie od alkoholu, że to może z powodu diety, że no dobra, może trochę przesadziłem, ale jest ok, bo wychodzę ze szpitala i sobie trzy miesiące odpocznę i znowu będę mógł pić.

Zacząłeś znowu pić.

Na odchodne też dostałem od lekarza, bardzo fajnego gastrologa, skierowanie na leczenie odwykowe od alkoholu. Ja przyjąłem oczywiście grzecznie tę kartkę, ale nawet nie doszedłem pewnie do samochodu, gdy na parkingu ją zgniotłem i wyrzuciłem do kosza. Na odwyk to niech idą ci, tacy gorsi alkoholicy.

Miałem w sobie bardzo dużo pychy i bardzo mało pokory, czyli takie poczucie, że alkoholicy dzielą się na lepszych i gorszych i ja jestem tym lepszym. A to tak wcale nie działa. To tak, jakby powiedzieć, że pacjenci… dzielą się na tych lepszych i gorszych. No nie no, są, mają tą samą chorobę, więc i ja mam taką samą chorobę, co celebryci w USA i taką samą, jak mówiąc brzydko, menele na dworcu. To jest ta sama choroba, tylko po prostu inaczej im się życie potoczyło.

Sądziłem, że sobie sam z tym poradzę. To też klasyczny objaw, że ja sobie zrobię przerwę, a później wrócę do picia i że generalnie jest dobrze. Ale minął może tydzień po wyjściu ze szpitala, gdzie lekarz powiedział, że ja już nie mogę pić już nawet mniej, bo czy mam chorobę alkoholową czy nie mam, to moja trzustka nie wytrzyma tego picia. Kolejnego zapalenia trzustki mogę już nie przeżyć.

I mimo to się napiłeś.

Pomimo tej wiedzy, którą miałem i wyników czarno na białym badań USG trzustki i rezonansu to myślę, że tydzień później się napiłem. I to nie tak, że pół piwa sobie wypiłem, tylko od razu z grubej rury. Znowu pół litra czy 0,7. No i wtedy się obudziłem. Mówię: "Coś tu jest nie tak. Już masz przebłysk świadomości, że ledwo przeżyłeś, a tu pijesz znowu. No tak nie może być". I wtedy dopiero udałem się na odwyk. Taki sześciotygodniowy, zamknięty.

Ale po wyjściu z odwyku nadal piłem alkohol. Troszkę mniej, no bo narzeczona już by mi na to nie pozwoliła. Trzustka też mi nie pozwalała, ale kiedy tylko była możliwość, to ukradkiem się napiłem. Aż doszło do takiego momentu, gdy byłem we Wrocławiu zawodowo i pamiętałem, że taki fajny terapeuta, którego znałem ze swojego odwyku, tam mieszka i stwierdziłem, że się z nim spotkam. Bardzo dobrze nam się rozmawiało i oczywiście we Wrocławiu, jak można było przewidzieć, zerwałem się ze smyczy.

W tym hotelu piłem ze dwa czy trzy dni, oczywiście jeździłem też samochodem "po pijaku" po Wrocławiu, co też pokazuje siłę nałogu. Bo nie musiałem jeździć samochodem, mogłem pójść do sklepu, kupić flaszkę i wrócić. Ale stwierdziłem, że te sto metrów albo dwieście podjadę samochodem. Teraz, z perspektywy osoby, która nie pije od pięciu lat, wydaje mi się to zbrodnią i kuriozum i totalną głupotą. Ale wtedy to miało miejsce.

Przez2-3 dni piłem we Wrocławiu wieczorami po pracy i ostatniego dnia tej delegacji umówiłem się z tym swoim terapeutą. Poszedłem do niego do gabinetu. "Dzień dobry, dzień dobry Panie Mirku" i z totalnie czystym sumieniem. Miałem wtedy takie poczucie, że byłem z nim totalnie szczery: "Jest super panie Mirku, nie piję, narzeczona. Kupiłem mieszkanie, mam psa ze schroniska, mieszkam w Gdańsku".

No po prostu sielanka, podczas gdy przez ostatnie trzy dni piłem, ale w ogóle nie miałem poczucia, że go oszukuję, co znowu pokazuje siłę nałogu i mechanizmów uzależnienia. A to było totalnie bez sensu. Jadę 600 kilometrów spotkać się z facetem, płacę mu pieniądze i chciałem mu powiedzieć, gdzie przez ostatnie trzy dni piłem.

Sam się oszukiwałeś, że wszystko gra?

Tak. Wyszedłem od tego pana Mirka, terapeuty z czystym sumieniem i poczuciem, że jest super. Totalne rozdwojenie jaźni. Nie w sensie klinicznym, bo nie jestem chory psychicznie, tylko tak w cudzysłowie rozdwojenie jaźni. I wtedy pojechałem do Katowic, też zawodowo, do hotelu i już się cieszyłem. Mój mózg się cieszył, że wieczorem dostanie znowu alkohol, więc ja już mogłem terapeucie powiedzieć, że wszystko się mogło palić, walić, ale ja wiedziałem, że się napiję. I tak to działa u alkoholika.

Jest powiedzenie, że najprzyjemniejsze jest to, co jest między ustami a brzegiem pucharu, a nie sam fakt wypicia. Dla mnie też oczekiwanie na picie i wizja rychłego napicia się była dużo bardziej atrakcyjniejsza niż samo picie. Bardzo często jest tak, że jeśli alkoholik przekroczy jakąś barierę i trafi na odwyk, to czegoś się o sobie dowie, pójdzie na meeting, do terapeuty. Już ma świadomość, że to picie nie jest dobre, nie jest dla niego dobre i nawet mu nie smakuje. To już nie jest radosne, fajne picie, tak jak dawniej, 15 lat wcześniej w liceum. Tylko to już jest takie picie, żeby się dobić, żeby mniej bolało, żeby trochę popłakać.

Często płakałeś po wypiciu alkoholu?

Ja płakałem tylko "po pijaku". To nie było radosne picie. Gdy wyjeżdżałem z tego Wrocławia, radosny jak skowronek, to zajechałem do tych Katowic do hotelu i wypiłem ostatni raz w życiu. Wtedy oczywiście nie wiedziałem, że to będzie ostatni raz w życiu, bo skąd mogłem wiedzieć? Teraz też nie mogę powiedzieć, że ostatni raz w życiu. Do dzisiaj, bo nie wiem, co będzie jutro. Może się jutro napiję. Nie planuję tego, ale nigdy nie wiadomo. Jakoś w tych Katowicach wszystko do mnie dotarło, gdy w tym hotelu piłem whisky.

I to był ostatni raz, gdy się napiłeś?

Oczywiście miałem pewne zalecenia, bo po odwyku dostaje się zalecenia od terapeutów co robić i czego nie robić. Specjalnie tutaj mówię o zaleceniach, a nie o zakazach, bo nie ma zakazów. Byłem dorosłym człowiekiem, miałem 33 lata. Kto mi może czegoś zakazać? Nie jestem ubezwłasnowolniony, mogę wszystko. Ale mówi się o zaleceniach, które mają zwiększyć szansę abstynencji i ja też je dostałem.

Wziąłem od kolegi butelkę whisky, którą miałem przekazać innemu koledze. Dla zdrowego człowieka wydaje się to kuriozum, bo co to za problem? Butelka jest zamknięta i trzeba ją tylko przewieźć z Wrocławia do Warszawy, kolega koledze. Ale to, że miałem tę butelkę w bagażniku już wystarczyło, żebym się napił. Ona już do mnie wołała, krzyczała, kusiła, szeptała. I w Katowicach, w tym hotelu, piłem ten alkohol. I chyba też pierwszy się wtedy zdarzyło, że go wylałem. Taka filmowa scena, że skrzypce grają i śpiewa chór anielski. Odkręcam butelkę i połowę wypijam, a drugą połowę wylewam do zlewu. No może coś było w tym geście, bo nigdy wcześniej tego nie robiłem, a wtedy tak.

Dotarło do mnie, że oszukałem terapeutę. I to nie jest najgorsze, bo takie rzeczy się zdarzają mnóstwo razy. Dlaczego kłamałem? Nie miałem poczucia winy, bo wydawało mi się, że wszystko jest ok. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to było wtedy, w Katowicach, 4 października 2018 roku, ale pamiętam do dzisiaj. To był ostatni raz, kiedy napiłem się alkoholu, więc za mną już ponad pięć lat abstynencji.

Wojciech Wolak zawsze bał się, że zostanie alkoholikiem. Teraz prowadzi nowe życie / archiwum prywatne

Teraz studiujesz psychologię, jesteś coachem i mentorem, zajmujesz się osobami pijącymi. Prowadzisz kanał na Instagramie „@coach.od.wódki”. Niepicie stało się twoim zawodem.

Może nie od dziecka, ale od 15 lat myślałem o zawodzie psychologa. Ale 20 lat temu wybierając studia poszedłem na geografię i pracowałem w logistyce mnóstwo lat. W momencie kiedy już nie piłem, po roku abstynencji ten pomysł wrócił, żeby pracować z ludźmi uzależnionymi. Na początku robiłem to tak całkiem amatorsko, bo ja ze swoim piciem bardzo szybko wyszedłem do świata.

Nie ukrywałem nałogu przed znajomymi, przed rodziną. W pracy miałem ten komfort, że mogłem powiedzieć. I co jakiś czas ktoś mi tam kogoś odsyłał, jakiegoś tam znajomego, wujka, ciotkę: "Pogadaj z nim, bo on tam pije i nie wie, co zrobić". Więc ja dzieliłem się swoją historią bardzo radośnie.

Ale miałem też z tyłu głowy, żeby się nie spieszyć nigdzie, bo rok abstynencji to jest krótko, żeby coś zrobić w tym kierunku. Ale sam pomysł cały czas grał we mnie. I w końcu dwa lata temu stwierdziłem, że pójdę tą drogą, że chcę to robić zawodowo, że miałem to dogadane ze swoją terapeutką. Pójdę na pierwsze studia i zobaczymy, co z tego będzie. Na początku poszedłem na studia coachingu z elementami psychologii w Sopocie.

I zacząłeś powoli pracować z ludźmi.

Tak, ale nie jako terapeuta, bo w sensie prawnym i moralnym nie mogę się nazwać terapeutą jeszcze. Co prawda ten zawód jest w Polsce uwolniony, więc mógłbym siebie nawet na Instagramie nazwać "Cesarzem terapii" i pod względem prawnym nikt nic nie mógłby mi zarzucić, ale pod względem moralnym to by się ze mną kłóciło. Dlatego pracuję z ludźmi na razie jako coach, co też jest nowością.

W Polsce do chwili obecnej są dwie drogi, jak ktoś chce nie pić. Pierwsza drogato są Anonimowi Alkoholicy. To jest droga taka bardziej duchowa, rozwoju duchowego. A druga jest dla tych mniej wierzących. To jest ścieżka zwykłych ośrodków terapeutycznych, psychoterapii.

Powoli też pojawia się w Polsce trzecia droga, czyli recovery coaching. U nas raczkuje, ale na zachodzie jest bardziej rozwinięty recovery coaching, czyli taki coaching zdrowienia, trenerów zdrowienia, trenerów trzeźwości. I ja, żeby nie nazywać siebie terapeutą, poszedłem w tym kierunku jako coach i pracuję takimi bardziej metodami coachingowymi. Niemniej jednak uważam ,że taka droga jest dla osób pijących niebezpiecznie lub na początku uzależnienia. Osoby mocno uzależnione powinny się udać na detoks i do ośrodka zamkniętego.

Cały czas mam świadomość, że muszę się rozwijać. Kończąc studia z coachingu zrobiłem też roczne studia podyplomowe z zakresu terapii uzależnień. Oczywiście to dalej jest za mało, żeby nazwać siebie w 100 proc. terapeutą, więc stwierdziłem, że trzeba się rzucić na głęboką wodę i zrobić "normalne" studia magisterskie z psychologii.

Teraz zbliża ci się pierwsza sesja na psychologii. Będziesz zawodowo uczył ludzi jak nie pić, tylko z odpowiednim wykształceniem kierunkowym?

Tak jest, bo zwolniłem się ze swojej pracy, gdzie było mi całkiem dobrze. Zeszły rok w ogóle był intensywny, bo urodziło się dziecko, zwolniłem się z pracy, przeprowadziłem się do Krotoszyna, bo mieszkałem przez wiele lat w Gdańsku. Z partnerką przeprowadziliśmy się, skończyłem jedne studia, zacząłem kolejne. No i teraz skończę za parę dni kończę 40 lat mojego życia, czyli mam czterdziestkę.

Nie chcę zabrzmieć górnolotnie i patetycznie, ale jest to jakiś moment rozliczeń, sprawdzenia. Nie chcę tego nazwać kryzysem wieku średniego, bo samo słowo kryzys już jest nacechowane negatywnie. Jest taki moment przewartościowania, kiedy rodzi się dziecko. Co ja chcę w życiu robić? Na co chcę mieć czas? Co jest dla mnie ważne, a co nieważne?

Przez dziewięć lat pracowałem w korporacji, którą bardzo lubiłem. Miałem świetnych ludzi - i podwładnych i przełożonych. Miałem ciepłą posadkę, ale przyszedł taki moment, że stwierdziłem, że trzeba coś zmienić, więc zmieniam.

Masz teraz więcej czasu dla siebie i dla rodziny. To pomaga nie pić?

Bardziej przyglądam się sobie. A co przyniesie przyszłość, to nie wiem. Mówię sobie, że 4 października był ostatni dzień, kiedy się napiłem. Później się zreflektowałem, że nie wiem co przyniesie przyszłość. Może jutro stanie się coś takiego, że sięgnę po alkohol i się totalnie załamię. Więc staram się nie myśleć o przyszłości i skupiać na dniu dzisiejszym. Nie wiem co będzie za 10 lat, za 15. I to też jest znamienne, że jak sięgałem po alkohol, to często wybiegałem w przyszłość – gdzie będę pracował, z kim będę żył, gdzie będę mieszkał. A teraz tego nie mam. Na trzeźwo nie obawiam się przyszłości.

Alkohol jest pewnie odpowiedzialny za większość złych stanów psychicznych w naszym kraju. Jeszcze dziesięć lat temu nikt nie mówił o alkoholizmie, może jakiś celebryta wyskoczył z jakąś opowieścią co jakiś czas. Teraz zaczyna to być modne, trendy, coraz częściej ludzie "wychodzą z szafy" i mówią, że alkohol im więcej zabiera, niż daje, że go nie potrzebują. Ale skąd mamy wiedzieć, że więcej zabiera, skoro żyjemy w tej kulturze kultu alkoholu od samego dziecka?

Czasem się zaczyna od szampana bezalkoholowego. Ludzie się oburzają, że jak może szkodzić woda z cukrem. Ale dzieci od małego się uczą stukania kieliszkami przy głośnym śmiechu i widzą, że to fajne i że bez tego nie może się odbyć żadna impreza. I widzą, że rodzice są radośni jak piją, a jak nie piją, to nie są radośni. My też jesteśmy naiwni, myśląc, że dzieci np. 6-letnie tego nie widzą. Może takie dziecko nie widzi wszystkiego, ale zauważa niepokój, zauważa, że rodzic już nie ma dla niego tyle czasu.

Mnie te chwile bardzo cieszą, gdy pracuję z matką trójki dzieci i ona przestaje pić, a dzieci to od razu zauważają. Opowiadają mi, jak ich dziecko podchodzi do sześciopaka piwa i mówi "Mamo zawsze kupowałaś to piwo, a teraz nie kupujesz". I mama płacze przy kasie, bo widzi, co robiła tym dzieciom, myślała, że dzieci nie widzą, a one widziały wszystko.

Jak budziły mamę, myśląc, że coś się stało, a mama po prostu wypiła dwie butelki wina. To fajne sytuacje, gdy mama przestaje pić po tygodniu, dwóch i dostrzega w jakiej ułudzie żyła. Myślała, że alkohol ją odpręża, że pozwala się jej zrelaksować, a to wszystko było kłamstwo.

Od alkoholu była jeszcze bardzie zmęczona, jeszcze bardziej zestresowana. Co więcej, nie poświęcała tym dzieciom tyle czasu, ile one potrzebowały – byle przeczytać bajkę i pójść się napić. A teraz taka matka widzi, że to dziecko przytula, rozmawia z nim, jest z nim blisko, rozmawia o ważnych dla niego rzeczach. To całkiem inny poziom relacji.

Pijącym często się wydaje, że gdy przestaną pić, to stracą przyjaciół.

Można sobie zadać pytanie, co to za przyjaciele, z którymi się tylko pije? 80 proc. znajomych mi się wykruszyło, ale te 20 proc. zostało. Znam niewiele osób, które przestały pić i stwierdziły, że to jest bez sensu, co nie znaczy, że nie wracają do picia, bo uzależnienie jest często za mocne.

Ale naprawdę w trzeźwym życiu można znaleźć spokój, szczęście, radość. Nie jest to jednak tak, że jak przestaniemy pić, to od razu to wszystko odnajdziemy. Ale odstawienie alkoholu pozwoli nam przyjrzeć się naszemu życiu, naszym relacjom. Bo jak można się przyjrzeć samemu sobie, jak przez 10 lat jesteśmy na rauszu?

Nam się wydaje, że jak mamy 0.00 promila to jesteśmy od razu trzeźwi, ale człowiek tak naprawdę trzeźwieje sześć-osiem tygodni, kiedy biochemia mózgu wraca do homeostazy. I wtedy do nas docierają rzeczy, których nie widzieliśmy wcześniej. Są na przykład ludzie, którzy mówią, że przez 20 lat nie widzieli ptaków śpiewających.

Co masz na myśli?

To nie tak, że oni byli w ciągu przez 20 lat, pijani, ale pili trzy razy w tygodniu i nagle ptaki zaczęli słyszeć. Inaczej jedzenie smakuje, inaczej świat wygląda. To oczywiście nie znaczy, że to będzie zawsze lekkie. To zależy od tego, jakie mamy zasoby, na jakim stopniu uzależnienia jesteśmy - ta droga będzie wyglądała inaczej. Ale naprawdę warto przestać pić.

Są optymiści, którzy twierdzą, że z alkoholem będzie jak z papierosami – że za jakiś czas picie to będzie obciach. Nie wiem, czy tak będzie, ale w Polsce to będzie długa droga, biorąc pod uwagę przekonania i mity związane z alkoholem. W Polsce nawet komunia nie może odbyć się bez alkoholu, kupienie samochodu, nie mówiąc o urodzinach czy imieninach. Bo jak ktoś na spotkaniu towarzyskim nie pije, to patrzą się jak na kosmitę i podstawowe pytanie: "Jesteś w ciąży albo bierzesz antybiotyki?" A jak mówisz: "Nie piję, bo mi szkodzi" to są zdziwieni.

A nie trzeba być alkoholikiem, żeby przestać pić.

To prawda. Są po prostu ludzie, którzy wiedzą, że to nic nie daje, a tylko zabiera. Chcą zdrowo żyć, mieć zdrowe relacje. Pijemy bardzo dużo i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Mówimy sobie, że wypić te cztery piwa po pracy, to nam się należy. Ale nie dostrzegamy jakie są negatywne skutki. Dopiero kiedy ktoś padnie, zwymiotuje, to zapala nam się lampka. Ale zwykle tego nie widzimy, bo żyjemy przez 20 lat z wiadrem na głowie. Aby docenić różnicę, musimy najpierw ją zobaczyć, a jak mamy to zobaczyć, jak nigdy nie żyliśmy na trzeźwo? Trudne zadanie.