Potrzebne będą na to miliony złotych rocznie. Pozostaje również pytanie: skąd wziąć
dodatkowy personel? W szpitalu uniwersyteckim w Krakowie wprowadzenie sztywnych norm zatrudnienia
pielęgniarek spowoduje konieczność przyjęcia do pracy około 10 proc. dodatkowego personelu. Obecnie
szpital ma 1080 pielęgniarek i położnych, a po wejściu w życie nowego wymogu liczba ta musi zwiększyć się o ok. 100 osób.
– Biorąc pod uwagę, że obecnie jeden etat pielęgniarski to kwota ok. 5,5 tys. zł, koszty zatrudnienia w szpitalu wzrosną o ok. 550 tys. miesięcznie – wylicza Sylwia Czopek z Sekretariatu Prorektora UJ. To ponad 6 mln zł rocznie. W szpitalu dziecięcym w Krakowie wzrost nakładów na wynagrodzenia pielęgniarek wynosiłby ok. 600 tys. zł miesięcznie, czyli ok. 7,2 mln zł rocznie. W szpitalu w Lublińcu pracuje 120 pielęgniarek. Żeby spełnić normy, musieliby zatrudnić kolejne 30 osób, czyli o jedną czwartą więcej. To koszt ok. 200 tys. miesięcznie. Dla szpitala, który i tak ma kłopoty z zamknięciem roku z zyskiem, to bardzo duże obciążenie finansowe.
Wydatki te będą konieczne, jeżeli wejdzie w życie rozporządzenie zakładające, że na jedno łóżko zachowawcze (czyli na zwykłym oddziale) musi przypadać 0,6 etatu pielęgniarki i 0,7 na jedno łóżko chirurgiczne.
Z ankiety przeprowadzonej w 90 szpitalach przez Związek Powiatów Polskich (ZPP) wynika, że aby to spełnić, ponad 90 proc. z nich będzie musiało zatrudnić dodatkowy personel albo zredukować łóżka. Normy bowiem zależeć będą nie od liczby przyjętych pacjentów, tylko od liczby łóżek. Ale nawet przy zmniejszeniu liczby miejsc niemal 60 proc. przepytanych szpitali będzie musiało zatrudnić dodatkowe osoby, żeby wywiązać się z porozumienia, które resort zawarł z pielęgniarkami. Średnio o ok. 90 osób na
szpital (tak wynika z ankiety przeprowadzonej w 60 placówkach).
Szpitale, które nie miałyby żadnych problemów, są w mniejszości – z ankiety ZPP wynika, że jedynie 27 proc. nie musiałoby nic zmieniać. Również w dużych placówkach tylko część ma dobrą sytuację. – Na większości oddziałów mamy zatrudnienie większe, niż przewidują normy. Ale my jesteśmy jednostką kliniczną, mamy też wydział pielęgniarstwa, więc i ścieżka zatrudnienia jest inna – tłumaczy Marta Podgórska, rzeczniczka Samodzielnego Szpitala Klinicznego w Lublinie.
Zarządzający szpitalami przyznają, że problem jest złożony – bo z jednej strony potrzebna jest większa liczba pielęgniarek. Ale ich zdaniem odgórne narzucenie norm zatrudnienia niczego nie rozwiąże.
– Niedobór personelu to bardzo poważny problem. Z jednej strony, mamy podpisane różnego typu porozumienia, jak to pomiędzy ministerstwem a izbą oraz związkiem zawodowym pielęgniarek i położnych (zawarte na początku lipca, dotyczyło m.in. włączenia dodatku do podstawy wynagrodzenia – red.). My się oczywiście z tymi postulatami zgadzamy, ale z drugiej strony mamy na rynku medycznym ogromny niedobór, jeśli chodzi o pielęgniarki i położne – wskazuje Mariusz Wójtowicz,
prezes Zarządu Szpitala Miejskiego w Zabrzu.
– A to, co najgorsze, jest przed nami, bo dopiero za dwa, trzy lata będzie w tej grupie największy niż demograficzny – dodaje.
Szpitale chcą przynajmniej odroczenia wejścia w życie norm zatrudnienia do czasu zwiększenia liczby pielęgniarek w systemie. Apeluje o to do ministra
zdrowia Ogólnopolski Związek Pracodawców Szpitali Powiatowych wraz ze Związkiem Powiatów Polskich.
– Sam pomysł, żeby zabezpieczyć odpowiednią liczbę pielęgniarek w szpitalach, jest dobry. Tylko po pierwsze nie powinno się to odbywać w przeliczeniu na łóżka, tylko na realne potrzeby pacjentów. Po drugie, należy uwzględnić sytuację finansową szpitali – mówi Małgorzata Gałązka-Sobotka, ekspertka ds.
zdrowia z Uczelni Łazarskiego.
Resort zdrowia uspokaja, że z perspektywy całego kraju liczba pielęgniarek i położnych realizujących aktualnie świadczenia w zakresie leczenia szpitalnego jest wystarczająca, aby możliwe było osiągnięcie norm ich zatrudnienia w przeliczeniu na łóżko. Podkreśla również, że nowe rozwiązanie ma przede wszystkim zagwarantować dobrą opiekę nad pacjentem. Dlatego też nie planuje zmian, jeżeli chodzi o nowe przepisy.
Szpitale chcą odroczenia wejścia w życie norm zatrudnienia
OPINIA
Kasa pod łóżkiem pacjenta
Od ponad roku można odnieść wrażenie, że cała debata o ochronie zdrowia dotyczy tylko i wyłącznie zarobków. Głodówki, bitwa na paski z wypłatami, wzajemne oskarżenia – wojna, w której sięgano niejednokrotnie po nieczyste zagrywki, wcale się nie skończyła. Środowisko medyczne cały czas grozi protestami, ratownicy medyczni idą do sądu, pielęgniarki walczą o sztywne normy zatrudnienia.
A Ministerstwa Zdrowia oraz Finansów gimnastykują się, żeby spełniać kolejne prośby. Na przykład dając podwyżki, z których większość jest obwarowana tysiącem warunków tak zmodyfikowanych, że ocierających się o absurd. Oto jeden z przykładów. Resort zdrowia zagwarantował 6,7 tys. zł na rękę specjalistom, ale – uwaga, tylko tym, którzy pracują na etat w jednym miejscu i nie będą dyżurować w innym (publicznym) szpitalu. Proste? Niby tak. Ale szybko okazało się, że jest pewien kłopot. Jeżeli lekarze na to pójdą, to w części szpitali zabraknie rąk do pracy. Aby to rozwiązać, już pojawił się wyjątek: jeżeli jakiś szpital ma kłopoty z zapewnieniem kadry na dyżurach, może poprosić o specjalne pozwolenie, żeby jednak zatrudnić tego lekarza, który teoretycznie nie może u nich dyżurować (jeżeli nie chce stracić tych „6,7 tys. zł”). Już słyszę te głosy, które zaraz się podniosą: czy to aby na pewno sprawiedliwe? Dlaczego jeden lekarz może dorabiać na dyżurach i nie traci przywilejów, a inny nie? Takich przykładów jest więcej.
Do tego dyrektorzy szpitali są wściekli: resort wtrąca się im w politykę kadrową, nie pytając o zdanie. Co z tego, że tym, którym obiecuje, daje też pieniądze, jeżeli to powoduje niezadowolenie reszty pracowników, którzy już się ustawiają w kolejce po podwyżki.
W tym wszystkim cały czas zapomina się o pacjentach. Niby wprowadzane są różne kary i nagrody dla placówek za szybsze i skuteczniejsze leczenie. Na razie jednak nic nie wskazuje, żeby kolejki się skróciły, a zadowolenie chorych wzrosło. I choć w systemie na zdrowie jest więcej pieniędzy, ewidentnie nadal ich brakuje na to, żeby zagwarantować godne warunki leczenia dla wszystkich. Efekt? Niezadowolenie rośnie. A wybory samorządowe coraz bliżej. W związku z tym oczekiwania są bardzo duże i mówi się, że jeszcze w tym tygodniu, podczas forum w Krynicy, aby załagodzić nastroje, premier ogłosi, że dosypie kolejne środki z bud żetu. Tylko czy to rozwiąże problem? I może w końcu warto ustalić, na co te pieniądze pójdą. Dobrze byłoby, gdyby zostały przeznaczone bezpośrednio na leczenie. I żeby hasło, że to pacjent jest najważniejszy, przestało być pustym sloganem.
Klara Klinger