W grudniu 1998 r. Mikołaj dostał szczepienie przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. Lek, który przyjął, wyprodukował światowy potentat – Sanofi Pasteur. Do lipca 1999 r. mężczyzna przyjął kolejne dwie dawki (konieczne, by uzyskać wieloletnią odporność). Już w sierpniu zaobserwował u siebie różne zaburzenia zdrowotne. Chodził od lekarza do lekarza. Część medyków mówiła, że wszystko jest z nim w porządku. Inni – że zauważają u niego objawy choroby, ale nie wiedzą jakiej. Diagnozę postawiono w listopadzie 2000 r. – stwardnienie rozsiane (SM). Stan Mikołaja z miesiąca na miesiąc się pogarszał. W ciągu kilku lat jego życie zaczęło w pełni zależeć od rodziny. W 2011 r. zmarł.
Ale jeszcze za życia, w 2006 r., wraz z żoną i córkami wniósł przeciwko Sanofi Pasteur powództwo o odszkodowanie z tytułu odpowiedzialności pozaumownej za szkodę spowodowaną przez szczepionkę. Mikołaj uważał, że SM zostało u niego wywołane przez lek. Dowód? Krótki czas pomiędzy przyjęciem ostatniej dawki a wystąpieniem pierwszych oznak choroby. Nigdy wcześniej przecież nie dało się zaobserwować u niego jakichkolwiek objawów mogących świadczyć o stwardnieniu rozsianym. Nikt w rodzinie nie chorował.
I tu ważne zastrzeżenie: Mikołaj był Francuzem. Sprawa rozpatrywana była więc w świetle przepisów francuskich, a nie polskich. To ważne, gdyż w tamtejszym systemie istnieje specyficzna regulacja. Co prawda – tak jak w naszym prawie – to powód musi przedstawić dowody na winę pozwanego. Ale nad Sekwaną jest też przepis, który wprowadza domniemanie, że krótki czas od przyjęcia szczepionki do zdiagnozowania choroby świadczy o wadzie leku. A wtedy obowiązek dowodzenia przechodzi na producenta. To on powinien wykazać, że pacjentowi zaszkodziło coś innego niż szczepionka.
Reklama
Sprawa Mikołaja trafiła ostatecznie przed Trybunał Sprawiedliwości UE, bo sądy francuskie zastanawiały się, czy przepisy są zgodne z prawem unijnym. Trybunał apelacyjny w Paryżu podkreślił, że badania naukowe wykluczają związek między prawdopodobieństwem wystąpienia choroby demielinizacyjnej centralnego lub obwodowego układu nerwowego (którą charakteryzuje się stwardnienie rozsiane) a szczepieniem przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu B. W przypadku zachorowań na stwardnienie rozsiane w ponad 90 proc. przypadków choroba ta nie występuje wśród członków rodziny. Mówiąc krótko: sądy nie były przekonane, czy krótki czas pomiędzy zaaplikowaniem szczepionki a pierwszymi objawami to wystarczający powód dla uznania odpowiedzialności producenta.
TSUE odpowiedział 21 czerwca 2017 r. Stwierdził: przepis francuski jest zgodny z prawem unijnym. Mimo braku badań naukowych czas może przemawiać za uprawdopodobnieniem, że chorobie winna jest szczepionka. Ostatecznie – jak stwierdzili sędziowie trybunału – i tak wszystko ocenić musi sąd rozpoznający sprawę. Francuski przepis przecież nie każe mu orzec po myśli jednej czy drugiej ze stron. Wprowadza tylko ułatwienia dla obywateli. W świetle prawa unijnego – w pełni dopuszczalne. Sprawa Mikołaja wróciła więc do sądu krajowego. Można się spodziewać, że teraz wzrosły szanse na to, że jego rodzina otrzyma sowite odszkodowanie.
Wyrok TSUE otwiera pole do popisu ustawodawcom w pozostałych państwach Wspólnoty. Nic już bowiem nie stoi na przeszkodzie, by zmienić polskie przepisy tak, aby łatwiej w sądach było obywatelom, zaś trudniej koncernom. Wszelkie nawoływania o ewentualnej niezgodności przyjmowanych regulacji z prawem europejskim nietrudno byłoby obalić. – Przeczytajcie wyrok trybunału w sprawie Sanofi Pasteur – wystarczyłoby rzec.
A debata nad zmianą prawa właśnie się u nas zaczyna. Kukiz’15 zapowiedział złożenie projektu nowelizacji ustawy o prawach pacjenta i rzeczniku praw pacjenta. Cel: „wymuszenie na koncernach odpowiedzialności za powikłania poszczepienne”. I szuka sprzymierzeńców. Politycy PiS na razie nie chcą mówić, czy poprą taki pomysł. Nieoficjalnie przyznają, że należy wprowadzić regulacje, które nie będą skazywały poszkodowanych na wieloletnie batalie z wielkimi korporacjami w sądach.