Liczba skarg osiągnęła rozmiary nienotowane w poprzednich latach – alarmuje rzecznik praw pacjenta Barbara Kozłowska. Zgłosiła ten problem do NFZ. Wymieniła, że są kłopoty z dostępem do prawie wszystkich świadczeń: chirurgicznych, kardiologicznych czy neurologicznych. A dostęp do rehabilitacji leczniczej jest niemal niemożliwy.
Wiele placówek wstrzymuje przyjęcia pacjentów, przesuwając ich zabiegi na następny rok. Dostanie się do specjalisty graniczy z cudem. Z ostatnich doniesień wynika, że w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Lublinie trzeba czekać ponad sto dni na wizytę m.in. w poradni kardiologicznej, alergologicznej czy diabetologicznej. Także trzy miesiące to czas oczekiwania na wizytę w poradni onkologicznej. Natomiast w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Białej Podlaskiej na wizytę u diabetologa, gastroenterologa i neurologa trzeba czekać nawet cztery lub pięć miesięcy. W jednej z wrocławskich poradni czeka się nawet siedem lat na przyjęcie do endokrynologa.
Problemy z możliwością finansowania leczenia zgłaszają też kolejne szpitale: dwa dni temu dołączył do nich Instytut Reumatologii w Warszawie. Dyrektor zastanawiał się, czy wstrzymać przyjęcia. Efekt był taki, że stracił posadę. Kłopoty mają także szpitale dziecięce – choćby dwa tygodnie temu Instytut Matki Polki w Warszawie zdecydował o wstrzymaniu udzielania świadczeń zdrowotnych w planowych przypadkach ze względu na niedobory finansowe. Jak podano, skończyły się pieniądze z kontraktu z NFZ.
Pierwsze kroki, żeby ratować sytuację, resort zdrowia już podjął. Jak na razie chce podwyższyć wycenę świadczeń dla dzieci. To jednak nie ratuje pacjentów dorosłych.
NFZ przekonuje, że medialne nagłaśnianie kłopotów finansowych to jedna z metod, którą wykorzystują dyrektorzy szpitali przy negocjacjach wysokości kontraktów na przyszły rok. I rzeczywiście, może to być jeden z argumentów. Jednak problem na pewno jest o wiele bardziej złożony: z jednej strony szwankuje finansowanie, z drugiej w niektórych przypadkach przyczyną może też być niegospodarność dyrektorów placówek w zarządzaniu budżetem. Z trzeciej zły jest także system dystrybucji pieniędzy oraz zadań, który ustalają NFZ i Ministerstwo Zdrowia.
Jedną z głównych przyczyn jest niskie finansowanie zdrowia w Polsce: wydajemy na nie około 6 proc. PKB, średnia europejska to około 9 proc.
Do tego wiele zabiegów zamiast w trybie szpitalnym powinno być robionych w ramach procedur jednego dnia. Taka praktyka odblokowałaby kolejki do łóżek szpitalnych. Kolejny problem to odsyłanie pacjenta przez lekarzy rodzinnych do specjalisty, nawet gdy nie ma takiej potrzeby.
Dlaczego tak się dzieje? Lekarzy rodzinnych w Polsce brakuje – stanowią tylko 1/3 kadry, nie mają też motywacji, by poświęcić się pacjentowi w szerokim zakresie. Otrzymują pieniądze za liczbę zapisanych do nich pacjentów, a nie za liczbę wizyt. Dlatego wolą odesłać pacjenta do specjalisty, niż się nim zająć. Nie ma też dobrego zróżnicowania w finansowaniu w zależności od wieku pacjenta. Obecnie obowiązuje tzw. stawka kapitacyjna i jej wysokość jest ustalana w zależności od wieku zapisanego pacjenta. Grupy są cztery: 0–6 lat, 7–19, 20–65 lat oraz chorzy powyżej 65. roku życia. To jednak oznacza, że za 64-latka lekarz otrzymuje tyle samo co za leczenie 21-latka.
Jak wynika z raportu Ernst & Young, aby zmotywować lekarzy rodzinnych, a więc i odblokować dostęp do specjalistów, należałoby w tym celu zmodyfikować istniejący podział wiekowy lub wprowadzić w nim dodatkowe grupy wiekowe. Tak działa system w Holandii, gdzie każdy ma jednego lekarza rodzinnego, z którym konsultuje większość swoich problemów zdrowotnych.