Narciarz z małej miejscowości
Bargiel pochodzi z Łętowni, niewielkiej wsi między Krakowem a Zakopanem. Wspomina dzieciństwo jako czas dziki, swobodny i pełen improwizacji. Narty były drewniane, buty za duże, a pierwszy sprzęt trzeba było czasem dosłownie wyciągać ze strychu. Jeździli od rana do nocy, po łąkach i pagórkach, bez telefonów, bez planu.
Dziś, gdy narciarstwo kojarzy się z odpowiednim sprzętem, serwisem i wyposażeniem, taka historia brzmi jak inny świat. A jednak to właśnie te warunki ukształtowały go bardziej niż jakikolwiek profesjonalny trening. Nauczyły samodzielności, radzenia sobie i podejmowania decyzji w trudnym terenie.
Od skialpinizmu do Himalajów
Jako młody chłopak trafił na pierwsze zawody skiturowe dzięki starszemu bratu, ratownikowi TOPR. Sprzęt pożyczył, techniki nie miał, ale kondycję tak. Zadebiutował w czołówce. Później przyszedł czas startów w Pucharze Świata, życie treningowe i plan, że skialpinizm trafi na igrzyska.
Tak się jednak nie stało. Kontrowersje po wypadku lawinowym w czasie zawodów zahamowały rozwój dyscypliny, a Bargiel zderzył się z brutalnym faktem: w Polsce nie dało się utrzymać z tej niszowej dyscypliny. Zaczął tracić wiarę, choć sport dalej był dla niego sensem życia. Musiał pracować, pożyczać pieniądze, kombinować, żeby w ogóle trenować.
W pewnym momencie stanął przed wyborem: albo rezygnacja, albo zupełnie nowa droga. Wybrał to drugie.
Dlaczego ośmiotysięczniki?
Bargiel nigdy nie chciał być klasycznym himalaistą. Góry wysokie zobaczył jako naturalne przedłużenie swojej pasji narciarskiej. Skoro można wejść, to można i zjechać. Proste, choć dla większości ludzi brzmi jak szaleństwo.
Jego wydolność zbudowana latami treningów sprawiła, że mógł działać szybciej niż inni. Potrafił wyjść z bazy na szczyt i wrócić tego samego dnia, bez dodatkowego tlenu. Mógł aklimatyzować się szybciej, wbiegać tam, gdzie inni potrzebują kilku dni. Tak narodził się jego styl: lekki, szybki i oparty na narciarstwie.
Droga wbrew wszystkim
Kiedy pierwszy raz wyjeżdżał w góry wysokie, robił to dzięki Arturowi Hajzerowi. Postawił jeden warunek: chce zabrać narty. Dla zespołu było to kłopotliwe, burzyło schemat działania, ale Bargiel wiedział swoje.
Tak samo było z K2. Gdy nikt nie wierzył, że zjazd jest możliwy, on polityką małego kroku budował plan. Zdarzało się, że musiał pożyczać pieniądze, żeby w ogóle pojechać. Zdarzało się, że warunki lub sprzęt stawały mu na drodze. Ale uparcie szedł dalej.
Nie interesowały go rekordy. Interesował go proces: jak rozwiązać problem, jak stworzyć strategię, jak wejść tam, gdzie dotąd nikt nie próbował z nartami. Zjazd z K2 był właśnie takim problemem. Gdy zobaczył tę ścianę po raz pierwszy, pomyślał, że ktoś kiedyś z niej zjedzie, ale nie że zrobi to on. Musiały minąć lata, zanim poczuł, że jest gotowy.
Co go napędza?
Nie sława, nie chęć zapisania się w historii. Napędza go ciekawość, radość z pokonywania własnych barier i przekonanie, że w górach można robić rzeczy inaczej niż dotąd. Że narciarstwo nie jest dodatkiem do himalaizmu, ale pełnoprawnym sposobem poruszania się po górach. I że powrót ze szczytu w ciągłym ruchu, bez biwaków, jest nagrodą za cały wysiłek wejścia.
Człowiek, który znalazł własną definicję wspinania
Choć internet wrzuca go do szufladki „osobowość medialna”, Bargiel z mediami nie ma wiele wspólnego. Pojawia się tylko wtedy, gdy wraca z kolejnej wyprawy. Resztę czasu spędza poza kamerami, w górach albo na treningu.
Może właśnie dlatego trudno go sklasyfikować jednym słowem. Jest narciarzem, sportowcem, himalaistą, innowatorem. Ale przede wszystkim jest człowiekiem, który w świecie pełnym gotowych dróg postanowił wytyczyć własną.