Miesięczne spóźnienie z opłatami i zarodki przekazywane są innej parze – to jeden z zapisów w umowie z przyszłymi rodzicami. To oznacza, że – jeżeli złamią umowę – ich dziecko urodzi kto inny.
W innej rodzice godzili się, by ich materiał genetyczny był przekazany do adopcji, jeżeli para się rozstanie lub jedno z nich umrze. Jeden z kierowników placówki tłumaczył, że to tylko straszenie, bo rodzice nie płacą. Autorzy raportu zwracają uwagę, że takich krzywdzących zapisów w umowach znaleźli aż 229. Przebadali 299 dokumentów. Wśród tych najbardziej rażących była sytuacja, w której pacjent podpisując „świadomą zgodę na zabieg”, automatycznie zrzekał się roszczeń odszkodowawczych. Były też i absurdalne: rezygnowano z roszczeń alimentacyjnych wobec ośrodka – pomimo że zgodnie z prawem taka sytuacja nie byłaby w ogóle możliwa. Zdaniem autorów raportu brak standaryzacji umów pozwalał ośrodkom na wolnoamerykankę i wprowadzanie dowolnych zapisów. Często krzywdzących dla pacjentów.
Kolejnym pociągnięciem marketingowym była dezinformacja, jeśli chodzi o skuteczność leczenia (czyli liczby ciąż w stosunku do liczby wykonywanych zabiegów). Część klinik w ogóle nie podawała danych. Inna chwaliła się na swoich stronach, że ma blisko 90-proc. skuteczność, co fizycznie byłoby niemożliwe. Albo po prostu reklamowała się hasłem: Mamy najwyższe odsetek ciąż. Efekt jest taki, że o wyborze kliniki – zdaniem stowarzyszenia Nasz Bocian – decyduje przypadek czy też poczta pantoflowa.
Choć kliniki są dość dobrze wyposażone i w większości placówek pokoje do pobierania nasienia były wyodrębnione, to w dwóch ośrodkach były połączone z pokojem pobrań krwi i gabinetem ginekologicznym. W jednym zaś wisiał krzyż. W połowie placówek oddawało się pojemnik z nasieniem do rąk personelu, tylko w części wprowadzono specjalne śluzy, by oddać anonimowo.
Jeden z pacjentów zapytany w badaniu, czy całość była krępująca, odpowiedział: Jak cholera (...). Po oddaniu nasienia naciska się dzwonek, wychodzi pani, a tam cztery osoby siedzą w poczekalni i obserwują. Inny dodawał, że w lecie człowiek się przyklejał do kanap. Były gazety erotyczne, ale nie korzystałem, bo się brzydziłem sklejonych kartek. Są jednak i takie ośrodki, w których można przywieźć z domu nasienie czy skorzystać z prezerwatyw, jeżeli para chce, by nasienie zostało pobrane przy stosunku.
Kobiety, które bardzo dobrze oceniały opiekę położnych i pielęgniarek, pracę lekarzy uznawały za o wiele gorszą. Nagrywałam lekarza – miał średnio pięć minut, nie było czasu na pytania. Więc dopiero w domu odtwarzałam i próbowałam zrozumieć – mówiła jedna z pacjentek. Inna dodawała, że lekarz w ogóle nie informował, co robi.
Podobnie było z opieką psychologiczną. W 33 ośrodkach pracowało 29 specjalistów. Jednak tylko w trzech ośrodkach mieli specjalne gabinety. Zaś lekarze nie rekomendowali takiego wsparcia. Jeden przekonywał: Tam w tej Warszawie jest inaczej, ale u nas takich potrzeb nie ma. Byli i tacy, którzy uważali, że to może być stygmatyzujące. Pomocy psychologów brak w wielu placówkach, nawet przy oddawaniu swojego materiału innej parze. W jednej z placówek twierdzono, że jak coś nam się nie podoba, to odrzucamy kandydata. Lekarz opowiadał, że odrzucił dawczynię, bo jakaś dziwna była. Bywa, że rozmowę kwalifikacyjną (z kandydatami na dawców) prowadzi szef ośrodka. Weryfikuje także cechy psychologiczne, np. czy pacjent nie jest neurotyczny, o niskiej inteligencji.
W przypadku dawstwa także nie ma jednolitych zasad. Przy nasieniu kliniki korzystają często z zagranicznych banków. Tym, co zaniepokoiło autorów monitoringu, było to, że pacjenci nie mieli pojęcia, ile przyrodniego rodzeństwa będą miały ich dzieci. Co prawda w Polsce jest ograniczenie: z tego samego materiału może korzystać od 4 do 10 rodzin, ale nie wspominano, że kolejne dzieci mogą rodzić się w innych krajach. Średnio ok. 44 z jednego dawcy.
Co się tyczy dawstwa komórek, były dozwolone różne modele: od dawstwa anonimowego po rodzinne (siostra dawała siostrze czy matce) czy też para mogła przyprowadzić osobę, która oddałaby komórkę jajową. Jednak w jednej z klinik, jak wynikało z opowieści pacjentki, oferowano jej komórki z Ukrainy. Udostępniono jej katalog ze zdjęciami z dzieciństwa dawczyń, wiekiem, grupą krwi, kolorem oczu i włosów. Ośrodek w badaniach nie powiedział, skąd ma jajeczka.
Pozytywne, według autorów monitoringu, jest to, że istnieje dostęp do informacji (pacjenci mają numery telefonów do lekarzy, działają infolinie), placówki mają coraz lepsze wyposażenie i mogą się pochwalić dużą liczbą wysoko wykwalifikowanych embriologów. Zwiększa się też liczba ośrodków składających raporty w ramach wytycznych europejskich do sekcji płodności i niepłodności przy Polskim Towarzystwie Ginekologicznym.
Zdaniem prof. Rafała Kurzawy, prezesa Sekcji Płodności i Niepłodności Towarzystwa Medycyny Rozrodu, sukcesem jest to, że na początku mimo braku regulacji prawnych udało się w Polsce zorganizować system zapłodnień in vitro. – Powstała specjalizacja endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości, standardy leczenia niepłodności – mówi prof. Kurzawa. Doprowadzono też do stworzenia programu finansowania in vitro dla 15 tys. par.
Lekarz ma zawsze rację
Przeprowadzili państwo dokładny monitoring rynku leczenia niepłodności w Polsce. Jaki obraz się z niego wyłania?
Anna Krawczak prezes Stowarzyszenia na rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”: Technicznie jest coraz lepiej. Jednak nadal stosunek do pacjenta pozostawia wiele do życzenia. Lekarz ma zawsze rację, a pacjent jest od tego, by nim zarządzać. Świadczą o tym nawet zwroty w umowach zawieranych między kliniką a pacjentami typu: „pacjent został pouczony”. Chyba powinien być „poinformowany”, jako osoba, która powinna współdecydować o swoim zdrowiu. Swego czasu wystąpiliśmy z projektem, którego celem byłoby przygotowane jednego wzoru, standardu umów, tak aby zagwarantować bezpieczeństwo i poszanowanie praw pacjenta. Ministerstwo Pracy nie było zainteresowane takim rozwiązaniem. Efekt? Wiele błędów w umowach. Z propozycją wystandaryzowania umów zwróciliśmy się do Polskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu i Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego. Kiedy przyszło do omawiania szczegółów, okazało się, że lekarze napiszą własne standardy, dadzą swoich prawników i przygotują umowy, a my je zaakceptujemy. Nie zgodziliśmy się.
W raporcie pojawia się kwestia opieki psychologicznej...
Przez wiele lat jako stowarzyszenie walczyliśmy o dostęp pacjentów do psychologa. Sytuacja się poprawiła, ale nadal nie jest idealnie. Lekarze są przekonani, że ich pomoc wystarczy. Nie mówimy o wycięciu wyrostka, tylko o sytuacji, która ma poważne konsekwencje społeczne. Efektem zapłodnienia in vitro jest nie tylko ciąża, ale rodzina. Niekiedy ta rodzina jest budowana na zasadzie adopcji, kiedy w grę wchodzą gamety i zarodki dawców. Kiedy rodzice nie mogą mieć własnych dzieci, mają prawo adoptować zarodek. To aspekt, który nie jest uwzględniany.
A co z bezpieczeństwem?
Nie wiadomo. Pacjenci z in vitro nie chcą się skarżyć, więc jest niewiele spraw sądowych. A wiadomo, że nie ma procedur medycznych, przy których nie dochodzi do błędów, także w leczeniu niepłodności. W Polsce brak przejrzystości. Dlatego takim szokiem była sprawa błędu w klinice w Policach, gdzie zamieniono materiał genetyczny. Z drugiej strony nikt nie weryfikuje skuteczności (liczby udanych ciąż na liczbę zabiegów) leczenia, nie ma takiego obowiązku. Ministerstwo Zdrowia jedynie w ramach swojego programu finansowania leczenia niepłodności zbiera dane, ale nie chce podać ich opinii publicznej: wiemy tylko, że średnia skuteczność to 30 proc. Ale jedna z klinik posiada 42 proc., a inna 8 proc. To daje zasadniczą różnicę pacjentowi, któremu się jednak nie ujawnia tych danych. Tymczasem jest to zgodne z ustawą o dostępie do informacji publicznej. Ich ujawnienie nie jest uprzejmością ministerstwa, a jego ustawowym obowiązkiem.