Teraz Ministerstwo Zdrowia mówi o "błędzie technicznym". Szef resortu Bartosz Arłukowicz poinformował też, że rozwiązał z kliniką umowę i skierował sprawę ponownie do prokuratury.
Do pomyłki doszło w Laboratorium Wspomaganego Rozrodu w szpitalu w Policach, który jest częścią szpitala klinicznego Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego. W sierpniu 2014 r. urodziła się tam dziewczynka z licznymi wadami genetycznymi. Po tym jak lekarze przeprowadzili badania DNA, okazało się, że kobieta, która ją rodziła, nie jest jej biologiczną matką. Sprawa była tajemnicą poliszynela w lokalnym środowisku medycznym. Wczoraj opisali ją dziennikarze „Głosu Szczecińskiego”. Klinika korzysta z rządowego programu "Leczenie niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego na lata 2013–2016".
Zdaniem prawniczki Marii Wentlandt-Walkiewicz mimo stopnia skomplikowania sprawy prokuratura nie powinna była umorzyć śledztwa. Kobieta pozostaje matką dziecka, jednak klinika na pewno nie wywiązała się z umowy. Najprawdopodobniej było w niej zapisane, że lekarze muszą zapewnić konkretny materiał genetyczny. Właśnie na tym etapie popełniono błąd, nie dotrzymując umowy. – Co mogłoby zostać uznane za błąd medyczny – tłumaczy Wentlandt-Walkiewicz.
Ona sama prowadziła sprawę, w której rodzice wynajęli surogatkę, czyli kobietę, która miała urodzić dziecko. Przekazali zarodek. Jednak po porodzie surogatka nie chciała oddać noworodka. – Miałaby podstawy, by wygrać, bo w świetle przepisów to ona była matką. W sądzie walczyłaby z ojcem o prawo do wychowania – tłumaczy prawniczka. Zanim jednak pozew trafił do sądu, doszło do ugody.
Kontrowersje pojawiają się również w zachodniej Europie. We Włoszech podobny do polskiego przypadek ujawniono w grudniu. W klinice leczenia niepłodności zamieniono próbówki z komórkami dwóch pacjentek, które miały podobnie brzmiące nazwiska. Sprawa jest o tyle dramatyczna, że zapłodnienie powiodło się tylko w jednym przypadku.
Teraz rodzice, którzy nie będą mieli potomstwa, domagają się przed sądem zwrotu swoich dzieci. Sędziowie będą musieli rozstrzygnąć, co jest ważniejsze przy definiowaniu rodzicielstwa: komórka czy pępowina?
Wczoraj zaś brytyjska Izba Gmin zgodziła się, by w czasie stosowania procedury in vitro używany był materiał genetyczny trzech osób. Jeśli ustawa przejdzie przez Izbę Lordów do materiału genetycznego matki i ojca będzie można dodać DNA mitochondrialne innej kobiety.
W Polsce o takich kwestiach na razie nikt nie myśli. Nie ma nawet ustawy regulującej in vitro. Sam minister Arłukowicz przyznał, że to pokazało, jak pilne jest wprowadzenie odpowiednich uregulowań. W najbliższy czwartek będzie omawiany na Stałym Komitecie Rady Ministrów projekt ustawy o leczeniu niepłodności, który ma opisywać procedury dotyczące diagnozowania pacjentów i postępowania z zarodkami.
Sęk w tym, że do błędu doszło w ramach programu in vitro, który był już opisany za pomocą konkretnych procedur. W Polsce z programu dofinansowań in vitro urodziło się 1,2 tys. dzieci. W sumie na program resort zdrowia wydał do tej pory około 80 mln zł. Z tej kwoty 40 mln zł kosztowało leczenie par, którym już urodziło się dziecko. Pytanie o dalsze losy programu pozostaje otwarte. Obecnie jego podstawą prawną jest rozporządzenie, którego obowiązywanie kończy się w 2016 r.
Jak na razie prof. Stanisław Radowicki, krajowy konsultant w dziedzinie ginekologii i położnictwa, oraz Bartosz Arłukowicz uspokajali, przekonując, że nie ma obaw, by było więcej takich pomyłek. Kto miałby płacić za badania genetyczne w razie podejrzeń o nieprawidłowości – nie odpowiedzieli.
1,2 tys. dzieci urodziło się z ministerialnego in vitro
40 mln zł kosztowało leczenie par, którym urodziło się dziecko z ministerialnego in vitro
2016 r. w tym roku kończy się obecny program in vitro finansowany przez resort zdrowia