Jak się dowiedział DGP na takie leczenie nie trzeba będzie zgody Narodowego Funduszu Zdrowia. Dyrektywa unijna wprowadza prostą zasadę: leczysz się, gdzie chcesz, a potem twój ubezpieczyciel zwraca ci tyle, ile by za ciebie zapłacił w kraju. Ministerstwo Zdrowia, które boi się, że Polacy zaczną masowo wyjeżdżać - rozsadzając w ten sposób budżet przeznaczony na leczenie - chce wprowadzić obowiązek uzyskiwania specjalnych zgód, tak by móc kontrolować turystykę medyczną (takim narzędziem kontrolującym wydatki z budżetu są limity, a ich efektem kolejki). Obecnie trwają prace nad listą zabiegów i wizyt lekarskich, które będą obwarowane takimi zgodami.
Ministerstwo Zdrowia nie ukrywa, że chce ograniczyć swobodę leczenia tak bardzo, na ile na to pozwala dyrektywa. Na pewno na liście znajdzie się leczenie szpitalne czy kosztochłonne zabiegi jednodniowe, jak np. badanie PET. Jednak, jak się dowiedzieliśmy, zabiegiem na który nie trzeba będzie zgody ma być usunięcie zaćmy. Jednak pod warunkiem, że zostanie ono wykonane w trybie ambulatoryjnym, czyli jednodniowym. Jeżeli będzie wymagany pobyt w szpitalu, pacjent traci szansę na zwrot kosztów.
To o tyle istotna informacja, że to akurat jeden z tych zabiegów, na który w Polsce czeka się wyjątkowo długo. Według ostatnich danych podawanych przez Fundację Watch Health Care czas oczekiwania to jakieś 2,5 roku, a miejscami nawet 6 lat. I cały czas się wydłuża. Dlatego to właśnie leczenie zaćmy może się cieszyć wyjątkową popularnością w klinikach za granicą. Tam czas oczekiwania jest symboliczny, bo pacjent płaci, więc jest traktowany jak prywatny. Dla placówki nie ma znaczenia, czy chory później otrzyma refundację od swojego ubezpieczyciela, czy nie.
Najbardziej na tym skorzystać mogą kliniki czeskie, w których cena takiego zabiegu - nawet w prywatnych placówkach - jest niższa niż w kraju. - Już teraz polscy pacjenci przyjeżdżają, po kilka osób w miesiącu. Najczęściej robią operację zaćmy - mówi siostra przełożona w klinice Visus w przygranicznym Nachodzie. Czas oczekiwania to dwa - trzy tygodnie. A cena około 15 tys. koron, czyli 2,4 tys. zł. W Polsce przez NFZ wyceniana jest ona od 2,8 tys. zł do 3,5 tys. zł. To oznacza, że fundusz pokryje całość, jeżeli pacjent przedstawi mu rachunki wraz z dokumentacją medyczną. W niektórych czeskich klinikach najprostszy zabieg kosztuje czasem jeszcze mniej - ok. 11 tys. koron (ok. 1,7 tys. zł).
Reklama
Przy niemieckich granicach również może zacząć się ruch. - W ostatnich tygodniach jestem wręcz bombardowana telefonami. Padają pytania o możliwość leczenia właśnie w kontekście nowej dyrektywy - mówi lekarz w jednej z przygranicznych klinik. Już teraz mają pacjentów z całej Polski, przewidują, że ich liczba może się zwiększyć. Choć tu akurat ograniczeniem może być cena. Z danych serwisu German Medicine Net wynika, że zabieg kosztuje od 5,5 tys. zł do 7,3 tys. zł. Pacjent więc będzie musiał dopłacić różnicę między tym, co zwróci mu NFZ, a wydatkami w klinice.
Jednak eksperci zwracają uwagę, że dyrektywa może uruchomić jeszcze inny ciekawy mechanizm rynkowy: polskie prywatne placówki będą otwierać swoje filie tuż przy samej granicy, ale po stronie niemieckiej czy czeskiej. Dlaczego? Bo jeżeli pacjent przekroczy granicę i pojedzie na wizytę do specjalisty, na USG czy choćby usunięcie zaćmy, to otrzyma za to (przynajmniej częściowy) zwrot pieniędzy od NFZ. Jeżeli z tych usług skorzysta na terenie Polski (nawet w placówce z tej samej sieci, u tych samych lekarzy), już żadnego zwrotu nie otrzyma.
Sieciowe placówki medyczne pytane, czy planują takie ruchy, na razie nie chcą komentować, wskazując, że dyrektywa jeszcze nie weszła w życie. Przepisy dotyczące leczenia transgranicznego powinny być implementowane w Polsce do 25 października, ale resort zdrowia przyznaje, że nie dojdzie do tego wcześniej niż w grudniu tego roku.