Nie da się wszystkiego określić w przepisach ani zakazać – powiedział szwedzki premier Stefan Loevfen, pytany przez zagranicznych dziennikarzy o przyczynę, dla której władze nie wprowadzają poważnych restrykcji, które mogłyby powstrzymać rozprzestrzenianie się groźnego patogenu.

Reklama

Jak dotąd – od początku lutego do 28 marca – potwierdzono w Szwecji 3447 przypadków zakażenia koronawirusem. Zmarły 102 osoby, jednak jedyne ograniczenia do tego dnia, jakie zdecydowały się wprowadzić szwedzkie władze, to zakaz organizowania zgromadzeń do 50 osób. Wcześniej dozwolone były imprezy, na których mogło gromadzić się do pół tysiąca uczestników. Rząd – w trosce między innymi o zdrowie klientów barów i restauracji – nakazał prowadzić w lokalach sprzedaż przy stolikach. Dlatego widok tłumów w ogródkach piwnych, przy stolikach ustawionych na świeżym powietrzu, nie jest w ostatnich dniach niczym zaskakującym, podobnie jak zapełnione spacerowiczami parki.

Władze zalecają samotne przechadzki, choć jednocześnie apelują do starszych osób, by rozważyły pozostanie w domu. Granice państwowe pozostają otwarte.

- Przyjęty przez nas model strategii walki z koronawirusem „opiera się na odpowiedzialności jednostek” – przekonywał premier Loevfen.

Podobnie uspokajający ton przyjmują szwedzcy epidemiolodzy. Według najdalej posuniętych prognoz przyjętych przez specjalistów z Urzędu Zdrowia Publicznego i przytaczanych przez media koronawirusem może zakazić się 1 procent szwedzkiej populacji, czyli nieco ponad 100 tysięcy osób. Model ten zakłada, że do szpitali trafi 17 tysięcy osób, z czego 5 tysięcy pacjentów będzie potrzebować intensywnej opieki. Zgodnie z nim przewidywany szczyt fali zachorowań może nadejść za mniej więcej trzy miesiące, a pierwsza fala epidemii COVID-19 w Szwecji może potrwać nawet pół roku.

Podczas gdy pozostałe państwa, do których dotarł koronawirus, starają się odizolować przypadki zakażeń, wygaszać powstające ogniska choroby i nie dopuszczać do powstania nowych, obrana przez Szwedów ścieżka postępowania wskazuje, że władze stawiają na stopniowe wytwarzanie odporności stadnej w społeczeństwie. Zjawisko to znane epidemiologom rozpatrywane jest najczęściej w kontekście szczepień i polega na ochronie osób niezaszczepionych przez odporność zaszczepionego ogółu populacji. Patogen – w tym wypadku wirus – nie mogąc rozprzestrzeniać się pośród zaszczepionych, uodpornionych na niego osób, nie dociera do osób niezaszczepionych. Dotyczy to chorób przenoszonych z człowieka na człowieka i jak pokazuje statystyka, w zależności od rodzaju choroby próg tej granicy osób jest zmienny. Z danych prezentowanych przez Państwowy Zakład Higieny – Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego wynika, że dla odry wynosi aż 95 procent zaszczepionych, dla krztuśca waha się między wartością 92 a 94 procent, błonica i różyczka przestają zagrażać nieuodpornionym w przedziale od 83 do 86 procent, a świnka od 75 do 86 procent. Jeśli wyszczepialność spada poniżej tych wartości, populacji zaczynają zagrażać masowe zakażenia.

Jak jednak jest z odpornością stadną w przypadku SARS-CoV-2? Odpowiedź na to pytanie jest o tyle trudna, że wciąż wiemy niewiele na temat koronawirusa i wywoływanej przez niego choroby prowadzącej w skrajnych przypadkach do ostrego zapalenia płuc. Nie dysponujemy też szczepionką, która pomogłaby wytworzyć odporność populacyjną na masową skalę. Oznacza to, że mogą ją na razie budować wyłącznie osoby, które przeszły zakażenie koronawirusem i wyzdrowiały. Co ważne, również i w tej kwestii na razie pojawiają się wątpliwości, wynikające przede wszystkim z doniesień o powtórnych zakażeniach po przejściu COVID-19 zaobserwowanych u części osób. Przypadki te wymagają jeszcze dodatkowych badań.

Reklama

Na wytworzenie odporności stadnej w obliczu zmagań z koronawirusem stawiali na początku Brytyjczycy. Patrick Vallance, główny doradca naukowy brytyjskiego premiera Borisa Johnsona, przekonywał w połowie marca w wywiadzie w telewizji Sky News, że możliwe jest wypracowanie tego rodzaju odporności i aby mogło to nastąpić, 60 procent społeczeństwa brytyjskiego (liczącego ponad 66 milionów osób) będzie musiało przejść zakażenie koronawirusem. W tę nieogłoszoną nigdy oficjalnie strategię miała wpisywać się jednocześnie ochrona najsłabszych i najbardziej narażonych na ostry przebieg infekcji SARS-CoV-2, opieka nad najcięższymi przypadkami, ale również nie stawanie na drodze rozprzestrzeniającej się epidemii.

Dziś wiemy, że brytyjski plan uodpornienia się na koronawirusa koronawirusem nie wypalił.

Kiedy Vallance w połowie marca objaśniał w telewizyjnym wywiadzie strategię dochodzenia do odporności stadnej, brytyjska służba zdrowia informowała o 590 przypadkach zakażenia i 11 zgonach z powodu koronawirusa. Dwa tygodnie później – 28 marca – podano, że zainfekowanych jest już ponad 17 tysięcy osób, a zmarło ponad 1200 osób. Zakażenie potwierdzono u Borisa Johnsona, okazało się również, że wirusa złapał też następca brytyjskiego tronu, książę Karol.

Brytyjczycy nie myślą już o nabywaniu populacyjnej odporności, lecz o opanowaniu rozprzestrzeniającego się patogenu. 20 marca władze nakazały zamknięcie wszystkich lokali gastronomicznych w kraju, restauracji, pubów oraz hal i klubów sportowych. 23 marca rząd wprowadził dodatkowe restrykcje – zakazał wyjść z domów w innym celu niż zakupy, wizyta u lekarza i udanie się do pracy. Zabroniono również spotkań więcej niż dwóch osób. Tym samym Brytyjczycy jednym susem przeskoczyli ze ścieżki, która miała prowadzić ich do nabywania odporności stadnej, na obraną niemal przez wszystkie państwa świata drogę spowalniania pandemii i wychwytywania do izolacji jak największej liczby zakażonych.

Niemal przez wszystkie, bo Szwedzi uparcie trzymają się raz obranej strategii, stawiając na akcentowaną przez premiera Loevfena „odpowiedzialność jednostek” wobec rozprzestrzeniania się koronawirusa. Europa przygląda się temu eksperymentowi z wielką uwagą.