Historia zaczyna się w 2001 r. W Sejmie trwają prace nad nową ustawą – prawem farmaceutycznym. Jest to jeden z większych rządowych projektów. Politycy mają świadomość, że sektor lekowy będzie rósł z roku na rok i stanie się jednym z najważniejszych w całej gospodarce.
W obszernym projekcie ustawy, który przygotowało Ministerstwo Zdrowia, jest art. 127. Stanowi on, że karze pozbawienia wolności będzie podlegał ten, kto prowadzi aptekę lub hurtownię bez zezwolenia albo wbrew jego warunkom. Założenie już wtedy jest takie: gdy ktoś założy paraaptekę, należy go ukarać. Jeśli ktoś z kolei założy aptekę prawdziwą, ale będzie ją wykorzystywał do nielegalnych procederów, powinien trafić za kratki. Projektowany przepis nie wzbudzał większych kontrowersji. Sęk w tym, że na którymś etapie prac sejmowej komisji (nie wiadomo kiedy, gdyż nie były one wtedy dobrze dokumentowane) wypadają z art. 127 cztery słowa: „albo wbrew jego warunkom”. Politycy po latach tłumaczą mi, że sejmowi legislatorzy są prawnikami znacznie słabszymi od tych, których zatrudniają koncerny farmaceutyczne. Mogło być więc tak, że przedstawiciel jednej z firm zaproponował w toku prac poprawkę, a ustawodawca nawet nie spostrzegł, jak istotne może to mieć konsekwencje.
Fakty są takie, że regulacja, okrojona w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, zostaje uchwalona. Tak powstają fundamenty dla działalności mafii lekowej. Pojawiają się pierwsi kombinatorzy, którzy wykorzystują otwarcie granic po wejściu Polski do UE. Zakładają apteki i wywożą niewielkie partie leków za granicę. Kulminacja jednak dopiero nadejdzie.