Ostrzeżenia przed wyjazdami do Polski znajdują się w biuletynie jednego ze szwajcarskich portali (informacja z tego roku) specjalizującym się w informacjach przydatnych dla podróżnych. Figurujemy w nim jako kraj, w którym jest najwięcej przypadków różyczki w Europie. W podobnym tonie pisze szkocki portal dla tej samej kategorii odbiorców. I choć prawdopodobnie różyczki u nas nie ma (mamy jeden z najwyższych wskaźników szczepień przeciwko tej chorobie, ok. 95 proc.), to od ponad dekady figurujemy w raportach WHO jako państwo z rekordowo wysoką liczbą przypadków.
Dzieje się tak, mimo że tylko 1 na 10 przypadków może być prawdziwy. Skąd zatem opinia różyczkowego zagłębia? Stoi za tym metoda raportowania choroby. Zgłaszamy podejrzenia, a nie wyłącznie potwierdzone przypadki różyczki, jak robią to inne kraje. W efekcie w pewnym momencie odpowiadaliśmy za 90 proc. zachorowań na tę chorobę w całej Europie.
W 2009 r. przekonywaliśmy WHO, że było u nas niemal 20 przypadków na 100 tys. mieszkańców a w 2011 r. – 11, co stokrotnie przekraczało docelowe wskaźniki WHO. A w 2013 r. sprawozdaliśmy… 38 tys. zakażeń, czyli 100 przypadków na 100 tys. mieszkańców. W tym roku według naszych danych jest niemal 0,5 tys. zachorowań, co plasuje nas na pierwszym miejscu wśród państw opanowanych przez tę chorobę. W pozostałych krajach, które znalazły się na podium, ujawniono ich kilkadziesiąt, a w niemal 20 państwach europejskich nie wykryto żadnego zapadnięcia na różyczkę.
Nasze statystyki byłyby inne, gdyby różyczka była prawidłowo diagnozowana. Tymczasem lekarze mylą ją z innymi chorobami. – A ponieważ nie ma obowiązku przeprowadzenia badania krwi, które stanowi jedyne wiarygodne potwierdzenie choroby, błędne rozpoznania są sprawozdawane do sanepidu, który przekazuje je dalej – tłumaczy wirusolog prof. Włodzimierz Gut.
Reklama
Reklama
Prof. Leszek Szenborn, szef Kliniki Pediatrii i Chorób Infekcyjnych Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, w jednym z artykułów przekonywał, że za "nazbyt beztroskie" rozpoznawanie różyczki odpowiada "brak wiedzy, brak przekonania o skuteczności szczepień oraz niecharakterystyczny obraz kliniczny odpowiadający kilku innym często występującym chorobom lub stanom (np. alergii)".
To nie jest odosobniony pogląd, to samo mówią inni eksperci. – Do WHO raportowane są zarówno podejrzenia różyczki, jak i przypadki potwierdzone. Tymczasem te pierwsze dane nie powinny opuszczać kraju. Stąd zawyżony poziom choroby na tle innych państw – tłumaczy Paweł Grzesiowski. I dodaje, że w 2013 r. mieliśmy do czynienia z pikiem choroby, na co wskazywałyby statystyki PZH. Wówczas do lekarzy rodzinnych z objawami wysypki zgłaszali się młodzi mężczyźni w wieku 20–30 lat.
Lekarze przypisywali je różyczce, zresztą nie bez powodu. Do 2004 r. przeciw tej chorobie szczepiono tylko dziewczynki, uznając, że tak się je chroni przed infekcją, która jest przede wszystkim niebezpieczna w ciąży. Uznano więc, że doszło do epidemii wyrównawczej – tłumaczy. – Oczywiście błędem było niepotwierdzenie choroby laboratoryjnie. Nie wiadomo ostatecznie, ile z podejrzeń było faktycznie różyczką – mówi.
A prof. Gut przekonuje, że większość diagnoz była nieprawdziwa. Kiedy przeprowadzono wyrywkowe badania, sprawdzając, ile z tych wykrytych jednostek jest faktycznie różyczką, wyszło, że nie więcej niż 10 proc. Zdaniem prof. Guta w Polsce faktycznie jest może kilkadziesiąt przypadków lub mniej tej choroby rocznie. Powodem takiej sytuacji jest brak systemowych rozwiązań, które wprowadziłyby obowiązek badań krwi, gdy te są np. obowiązkowe przy odrze. Przy okazji tej ostatniej choroby wszystkie diagnozy są potwierdzane w Laboratorium Referencyjnym znajdującym się w Zakładzie Wirusologii NIZP-PZH. Przy różyczce już nie. Pomimo postulatów, żeby zmienić prawo, nadal nie podjęto żadnych kroków w tym kierunku. Wszystko rozbija się o pieniądze: oznaczałoby to spory wydatek dla państwa.
Sami lekarze przyznają, że nie jest to prosta choroba w diagnozowaniu. – Łatwo ją pomylić choćby z atopowym zapaleniem skóry – zauważa alergolog prof. Ewa Bernatowska. Zaś szef Porozumienia Zielonogórskiego zrzeszającego lekarzy rodzinnych dodaje, że lekarze z doświadczeniem, którzy mieli styczność podczas swojej praktyki z różyczką, nie mają żadnego problemu z jej rozpoznaniem.
W tym przypadku potwierdzanie ich diagnozy badaniami nie jest konieczne. Ryzyko błędu jest marginalne. Jednak co innego w przypadku młodych lekarzy. Ci, jeśli mają wątpliwości, powinni kierować chorego do lekarza specjalisty. Ten bowiem może w ramach NFZ zlecić badanie przeciwciał. Lekarz POZ nie ma takiej możliwości – uważa Jacek Krajewski.