Mira Suchodolska: „Mogły go załatwić gruczoły limfatyczne. Były guzy mózgu. Była choroba Hodgkina, białaczka i amiotroficzna lateralna skleroza. Były żyzne, czerwone pastwiska tkanki łącznej, gotowe przyjąć i wykarmić komórkę rakową. Były choroby skóry, choroby kości, choroby płuc, choroby żołądka, choroby serca, krwi i arterii”. Kiedy sobie pomyślę, ile różnych schorzeń czyha na mnie, mam ochotę jak Yossarian, bohater „Paragrafu 22” Josepha Hellera, położyć się w najbliższym szpitalu pod namiotem tlenowym i spędzić tam resztę życia otoczona zespołem specjalistów. I myślę, że gdybym wiedziała, co faktycznie mi zagraża, popadłabym w obłęd. I np. zaczęła sobie wycinać zagrożone acz niekoniecznie potrzebne do życia części ciała.
Janusz Meder*: To objawy poważnej nerwicy, bardzo ciężko się ją leczy, współczuję. Faktycznie, życie w ciągłym lęku, że zaraz, za chwilę coś strasznego się wydarzy, zaczynanie każdego dnia od nerwowego obmacywania własnego ciała, w poszukiwaniu, czy nie wyrósł tam w ciągu nocy jakiś guz, byłoby piekłem. Nieprzerwany stres mógłby zdrowego człowieka wpędzić w chorobę. Bo ciągła presja, nieustanna nerwówka zaburzają mechanizmy naprawcze w organizmie, one przestają działać i prawidłowo reagować na patogeny. Taka wielka wojna przez cały czas rozgrywa się w naszym ciele: szkodliwe czynniki pochodzące czy to z jedzenia naszpikowanego chemią, czy ze skażonego środowiska, atakują nas, uszkadzają komórki. A na skutek stresu uszkodzenia subletalne, czyli takie nadające się jeszcze do reperacji (proces naprawczy trwa cały czas) zamieniają się w letalne, czyli śmiertelne. Dlatego do kwestii zdrowia, profilaktyki, badań warto podejść w sposób racjonalny i nie dać się zwariować.
Dzisiaj, a rozmawiamy we wtorek 22 maja, pojawiła się informacja, że 16-latek z USA wynalazł prosty test pozwalający szybko i tanio wykrywać raka trzustki. Ot, zwykły pasek reagujący na białko zawarte w komórkach nowotworowych. Sama nie wiem, czy w to wierzyć, martwić się, czy cieszyć.
Także czytałem doniesienia na ten temat w naukowej prasie. No cóż, wszystko jest możliwe, czekając na ostateczne wyniki badań i zdanie ekspertów należy mieć nadzieję, że wkrótce znajdziemy się bliżej szybszego wykrywania i leczenia tej choroby. Rak trzustki to bardzo niebezpieczna sprawa, jeden z niewielu nowotworów, w terapii którego nie zrobiliśmy przez ostatnie 40 lat w zasadzie żadnych poważnych postępów. Głównie dlatego, że rozwija się w ukryciu, nie dając odczuwalnych objawów. We wczesnej fazie wzrostu nie wykryje się go także za pomocą USG, konieczny byłby tomograf – a kto, nie czując się poważnie chorym, podda się temu badaniu? Kiedy się więc pojawiają pierwsze symptomy, m.in. silne bóle opasujące górnej części jamy brzusznej, jest już za późno na leczenie. Od postawienia diagnozy do zgonu pacjenta mija od kilku do kilkunastu miesięcy. Człowiek, który dowie się, co mu dolega, w zasadzie powinien usiąść i zacząć pisać testament. Dlatego informacja, że być może będzie można szybciej wykrywać raka trzustki, to wspaniała wiadomość. Tylko z radością należy poczekać na ostateczne potwierdzenie. Mało było w przeszłości newsów o cudownych lekach, genialnych terapiach na raka, które okazywały się wielkim humbugiem. Zawsze proszę więc o dystans i odpowiedzialność za słowo, żeby nie wzbudzać niepotrzebnych nadziei.
Reklama
Będziemy w stanie prognozować wszystkie zagrażające nam schorzenia?
Czy wszystkie, nie wiem – samych głównych nowotworówów jest ok. 200, nie licząc ich odmian – ale nauka, tu głównie genetyka i biologia molekularna, idzie do przodu, znajduje coraz to nowe sposoby. Wyobrażam sobie, że może za kilkanaście lat każdy będzie miał przy sobie taki chip genetyczny, na którym będą zawarte informacje o tym, jakie dana osoba ma predyspozycje do zapadnięcia na którąś z chorób cywilizacyjnych. Jeśli pacjent i jego lekarz będą tego świadomi, łatwiej będzie im przeciwdziałać. Dziś największym problemem jest bowiem to, że większość chorób nowotworowych wykrywamy za późno. Lekarzom brakuje czegoś, co nazywam czujnością onkologiczną, natomiast pacjenci przyjmują strategię strusia. Nawet jeśli coś podejrzewają, przeczuwają, to nie przyjdą się przebadać, gdyż boją się usłyszeć złą diagnozę. Taki przykład: wiele osób cierpi na bóle kręgosłupa. Jak mówią – na zapalenie korzonków albo rwę kulszową. Jako że na rynku jest mnóstwo niesterydowych leków przeciwzapalnych, chorzy najpierw nie traktują dolegliwości poważnie i leczą się sami. Połykają garściami pastylki, często się zatruwając, bo biorą kilka preparatów sprzedawanych pod innymi nazwami, które de facto są jedną i tą samą substancją czynną. Dopiero kiedy nie mogą wstać z łóżka, decydują się wezwać lekarza. Podobnie przy powiększeniu węzłów chłonnych daje się choremu antybiotyk, jak nie działa, to kolejny... I tak to trwa czasem miesiącami, choć powinno się wykonać biopsję. Ja uczulam lekarzy rodzinnych: jeśli objawy nie ustępują po 2–3 tygodniach standardowego leczenia, najpierw wyklucz nowotwór, a potem dopiero diagnozuj dalej. Bowiem nawet takie niewinne łamanie w plecach częściej, niż sobie ktoś wyobraża, może sygnalizować początek choroby nowotworowej. Nie dały o sobie znać jako ogniska pierwotne w piersi czy prostacie, ale ujawniły się jako przerzuty do kości. Tak nawiasem mówiąc, obserwujemy przyrost zachorowań na szpiczaka mnogiego, który atakuje także kości. Kiedyś zapadały na niego osoby po 60. roku życia, dziś mam pacjentów 35–40-letnich.
Mówi pan choroby cywilizacyjne, skażone środowisko, chemiczne jedzenie. Ja dostrzegam inną przyczynę: jako gatunek jesteśmy coraz słabsi. Leczymy z chorób, które kiedyś oznaczały wyrok śmierci, ratujemy dzieci, które rodzą się w szóstym miesiącu ciąży, są słabe i obciążone. Oni wszyscy mają potomstwo i osłabione geny przekazują dalej. Brak naturalnej selekcji sprawił, że rodzimy się chorzy na wszystko.
To prawda, że udaje się utrzymywać przy życiu osobniki ciężko chore. Ludzi, którzy wcześniej nie mieliby szans. Na przykład rozwój kardiologii interwencyjnej zasłużył się tutaj w wielkim stopniu. To wielka zdobycz cywilizacji, ale też słona jest cena, jaką musimy za to zapłacić – coraz więcej osób choruje przewlekle, jest coraz więcej schorzeń degeneracyjnych, jak np. Alzheimer. Wkrótce będzie więcej starych i chorych niż tych młodych i pracujących, czego żaden budżet państwa nie wytrzyma. To prawdziwe wyzwanie XXI w. Dlatego w Stanach Zjednoczonych trwają dyskusje, czy nie wprowadzić granicy wieku dla tzw. procedur wysokokosztowych, bo reforma służby zdrowia prezydenta Obamy okazała się zbyt obciążająca dla budżetu (mimo że w USA na służbę zdrowia przeznacza się 20 proc. PKB – u nas 6 proc. – wciąż 5 mln obywateli jest tam nieubezpieczonych). I stąd europejska debata na temat eutanazji, która zyskuje coraz większą aprobatę. A w niektórych państwach jest już przecież dozwolona ustawowo. I doszło do tego, że w Holandii czy Belgii część obywateli chodzi z oświadczeniami w kieszeni, że nie zgadzają się na eutanazję. Zwyczajnie się boją. Teraz w krajach Beneluksu trwa dyskusja o możliwości rozszerzenia prawa do eutanazji na osoby „zmęczone życiem”. Jestem przeciwnikiem terapii daremnych (uporczywych), męczenia człowieka w ostatnich dniach jego życia terapią, która może przynieść tylko dodatkowe cierpienia, a na pewno nie przyniesie wyleczenia. Ale to co innego niż danie człowiekowi do ręki tak niebezpieczego narzędzia jak eutanazja. Nigdy nie powinno się tego robić. Choćby dlatego, że natura ludzka nie jest naturą aniołów, i pokusa, aby używać tego prawa do pozbywania się osób chorych, nieproduktywnych, starych, będzie zbyt duża.
Czasem ból chorego jest zbyt trudny do zniesienia. Jak też rozpacz bliskich, którzy muszą patrzeć na cierpienia kochanej osoby. Rok temu zmarła na raka moja przyjaciółka. Była nieprzytomna, ale krzyczała, morfina nie dawała rady. Dusiła się, próbowała siadać. Wymiotowała krwią.
Cóż, mogę wyrazić szczere ubolewanie i stwierdzić, że lekarz, który się nią opiekował, nie uniósł zadania. Współczesna medycyna potrafi sobie radzić z bólem, tak przeprowadzić chorego na drugą stronę, aby nie cierpiał. I nie musi się to odbywać w szpitalu, za parawanem, wśród obcych ludzi. Są takie możliwości, żeby pacjent ostatnie chwile spędził w domu, z najbliższymi, a lekarz i pielęgniarka z zespołu opieki paliatywnej przyjadą, podłączą kroplówkę, będą pod telefonem, kiedy coś złego będzie się działo.
W szpitalu chory, zwłaszcza terminalnie, jest irytującą personel przeszkodą, której należy się, jak najszybciej – w ten czy inny sposób – pozbyć. Proszę wybaczyć te gorzkie słowa, ale to obserwacja oparta na wielu przykładach.
Zdaję sobie sprawę z tego, że pacjent coraz częściej jest traktowany w szpitalach nie jak podmiot, lecz jako przedmiot. I bardzo nad tym boleję. Ale to wina systemu, jaki stworzono. Potwornego, nieetycznego, niemoralnego. W którym dyrektor szpitala i lekarze muszą się głowić nie nad tym, w jaki sposób najskuteczniej leczyć pacjenta, ale czy NFZ zapłaci, czy nie zapłaci za nadwykonania. I jak w związku z tym potraktować pacjentów, którzy są za drodzy. Jest to system, w którym, żeby placówka medyczna nie musiała dopłacać, pacjent nie może przyjść raz i się po prostu zbadać. Musi pojawić się trzy razy: po skierowanie, na badanie i po wyniki połączone z konsultacją. Nie może położyć się na pół dnia na zabieg, a potem iść do domu, musi leżeć trzy dni, bo inaczej NFZ za niego nie zapłaci. To także system, gdzie choremu za jednym razem nie można zrobić dwóch zabiegów, choć byłoby to wskazane. Wciąż nie ma sensownych wycen procedur medycznych, urzędnicy wpatrzeni w kratki Excela nie widzą pacjentów. A ci przeżywają piekło, zderzając się w swoim nieszczęściu ze zmęczonymi, wściekłymi i wypalonymi zawodowo lekarzami. Też robią się wściekli, bo są chorzy, bo się boją, bo są niedoinformowani na temat swojego stanu. Stworzyliśmy samonakręcającą się spiralę zagłady, z którą nie wiadomo, co zrobić. Gdzie nieetyczne traktowanie pacjentów staje się normą. Martwię się także postawą najmłodszych pokoleń lekarzy. Są nieźle wyedukowani, lepiej niż starsze roczniki, ale wielu z nich charakteryzuje jakiś taki chłód emocjonalny, obojętność wobec pacjentów, brak empatii.
Może dlatego, że swoją karierę zaczęli właśnie w takich trudnych, nerwowych czasach, musieli się jakoś opancerzyć.
Pewnie tak, ale obawiam się, że w przyszłości pacjentów zamiast lekarzy będzie leczyła armia pozbawionych uczuć robotów.
Mówił pan o syndromie wypalenia zawodowego lekarzy. To problem, z którym boryka się to środowisko na całym świecie. U nas się o tym milczy.
W moim Centrum Onkologii powstał pierwszy w kraju zakład psychoonkologii, który prowadzi wsparcie dla pacjentów i ich bliskich. Mamy także propozycję dla personelu medycznego – warsztatów, gdzie nauczą się, jak sobie radzić z własnymi emocjami, jak postępować wobec ciężko chorych pacjentów, jak być asertywnym, ale pomocnym w kontaktach z rodzinami itp. Niestety nie ma wielu chętnych. Tłumaczą się brakiem czasu, i ja ich rozumiem.
To może być wstyd przed okazaniem słabości. Wiele osób, które w swojej pracy są odpowiedzialne za życie innych, np. policjanci, coś takiego odczuwa, więc tym trudniej im pomóc. Zwłaszcza że także na studiach nie przestrzega się przed tego typu kłopotami w pracy, nie uczy kontaktu z pacjentem itp.
To skandal, że zajęcia z opieki psychologicznej nad chorymi w wielu uniwersytetach medycznych są fakultatywne. Polska Unia Onkologii prowadzi takie zajęcia, czasem przychodzi 40 studentów, czasem kilka osób. Zresztą zwykle są to ci, którzy już coś na ten temat wiedzą, zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo jest to ważne, także dla sukcesu terapeutycznego. Stąd moja obawa, że medycyną przyszłości będzie medycyna niehumanistyczna, stąd wizja armii robotów w lekarskich kitlach.
A pacjentów przybywa, zwłaszcza chorych na nowotwory, coraz bardziej przerażonych. Ostatnia historia z Angeliną Jolie, która prewencyjnie dała sobie amputować obie piersi, dolała jeszcze oliwy do ognia.
Z tego, co mi mówili koledzy, przybyło kobiet, które zaczęły się zgłaszać do lekarzy z żądaniem wykonania mastektomii. Zadziałał tu efekt medialnej histerii, choć wolę to niż stan uśpienia. Podam kilka liczb. Jedną trzecią przypadków zachorowania na raka można by było wyeliminować, gdyby ludzie zmienili styl życia. Przestali palić tytoń, pić nadmiernie alkohol, zaczęli uprawiać sport i zdrowo się odżywiać, zamiast ćwiczyć kciuk przed telewizorem. Kolejną jedną trzecią można by skutecznie wyleczyć pod warunkiem szybkiej diagnozy. Czyli uniknęlibyśmy 2/3 ofiar umierających na choroby nowotworowe. Statystycznie rzecz biorąc, 25-30 proc. chorych na raka można wyleczyć chirurgicznie, 18 – 20 proc. za pomocą radioterapii, a kolejne 10 proc. chemioterapią. Tymczasem około 80 proc. przypadków choroby jest diagnozowane w Polsce za późno, kiedy jest już zaawansowane, z przerzutami i wymaga łączenia różnych form leczenia. To oznacza zarówno gorsze rokowania, jak i niewyobrażalne koszty. Najlepiej byłoby wychwytywać stany przedrakowe. Na przykład nadżerkę szyjki macicy – ją można za pomocą koagulacji wyeliminować w 5 min. Tymczasem wciąż do Polski przyjeżdżają lekarze ze Skandynawii, aby zobaczyć jak wygląda zaawansowany rak szyjki macicy, bo w ich krajach takich przypadków jest kilka rocznie. U nas każdego roku na ten rodzaj raka umiera 2 tys. kobiet. Albo następny częsty zabójca, czyli rak jelita grubego. Wystarczyłoby po 50. roku życia wykonać kolonoskopię, żeby sprawdzić, czy coś się nie dzieje, żeby mieć pewność na kolejną dekadę życia. Jeśli podczas badania znajduje się polipy, które mogą zezłośliwieć, wycina się je rutynowo. Ale w społeczeństwie jest opór, aby korzystać z takich badań.
Bo zwlekamy z pójściem do lekarza do ostatniej chwili, kiedy naprawdę go potrzebujemy. Wiadomo, ile się trzeba nastać i namęczyć, zanim wejdzie się do gabinetu.
Od siedmiu lat prowadzimy aktywny skryning, czyli program badań przesiewowych, dla kobiet, który obejmuje badanie mammograficzne i cytologiczne. Po takim czasie powinniśmy osiągnąć poziom 70-80 proc. frekwencji spośród wszystkich zaproszonych na badania. A wie pani, ile ich przychodzi? W zależności od województwa od 20 do 40 proc. na cytologię i 45–60 proc. na mammografię. A badania są za darmo, bez kolejek, wystarczy przyjąć zaproszenie. Trudno zrozumieć taką bezmyślność. Kiedy apelowałem, jeszcze w czasach, gdy ministrem zdrowia była pani Ewa Kopacz, aby cytologię wprowadzić jako obowiązkowy punkt do pracowniczych badań okresowych, rozpętała się wielka awantura, ze skargą kobiet do Brukseli włącznie. Że to dyskryminacja i zamach na ich wolność. W efekcie resort zdrowia wycofał się z tego pomysłu – pod presją, a pewnie też z braku pieniędzy.
Biorąc pod uwagę ekonomiczne i społeczne koszty związane z zachorowaniami na nowotwory, nie było to rozsądne.
Uważam, że dlatego dziś każdy powinien sam, właśnie z rozsądku i zapobiegliwości, raz na jakiś czas wydać trochę pieniędzy i porządnie się przebadać. Na przykład zrobić USG tarczycy, obwodowych węzłów chłonnych – w rejonie szyi, pach i pachwin oraz brzucha. To pozwoliłoby wychwycić bardzo wczesne zmiany chorobowe. Razem z kolegami z Polskiego Towarzystwa Ultrasonograficznego zrobiliśmy taki projekt: pojechaliśmy do jednej z najbiedniejszych gmin w Polsce, wcześniej zapowiedziani przez lokalne władze, lekarzy rodzinnych, księży z ambony, nauczycieli i aptekarzy, bo oni są największymi sprzymierzeńcami w propagowaniu profilaktyki zdrowotnąej w terenie. Na naszym ultrasonograficznym wypadzie zbadaliśmy 100 osób. I na tę setkę przebadanych w 83 przypadkach ujawnione zostały nieprawidłowości wymagające dalszej diagnostyki. Natomiast 30 przypadków wymagało konsultacji onkologicznej. Więc samo to mówi, jak badania okresowe są ważne.
Mówimy o stosowanych rutynowo metodach diagnostycznych – cytologia, USG. Natomiast wprowadzenie wspomnianego na początku naszej rozmowy chipa wymaga bardziej skomplikowanych badań genetycznych. I na razie za ich pomocą nie można przewidzieć zbyt wielu chorób.
Takie badania można wykonać w jednej z poradni genetycznych, najlepiej w regionalnych centrach onkologii, których mamy całą sieć. Będzie to uzasadnione zwłaszcza w sytuacji, jeśli w rodzinie w kilku pokoleniach występowały nowotwory. Wtedy zwiększa się ryzyko, że i my możemy być zagrożeni taką chorobą bardziej niż inni. W poradni specjaliści, lekarze i psycholodzy przeprowadzą dokładny wywiad z pacjentem, pobiorą próbki krwi, aby stwierdzić, czy geny takie jak np. BRCA1 lub BRCA2, które są strażnikami naszego organizmu, nie uległy mutacji, co może otworzyć drzwi chorobie nowotworowej. Z dużym prawdopodobieństwem można określić, jakie jest ryzyko, że zachoruje się na raka piersi, jajników, jelita grubego czy prostaty.
I dowiadujemy się, że mamy 90 proc. ryzyka na to, że nasze komórki zaczną się mnożyć w niekontrolowany sposób. Wówczas jedynym wyjściem jest kontratak, czyli wycięcie zagrożonego organu?
Są dwie drogi. Jedna to, jak pani powiedziała, operacja wyprzedzająca. Czyli np. mastektomia, oczywiście z odtworzeniem piersi, aby zapewnić pacjentce komfort życia i dobre samopoczucie. Ale jest także druga, polegająca na tym, że pacjent decyduje się czekać, badać częściej niż osoba, u której takiego ryzyka nie stwierdzono, aby jeśli faktycznie dojdzie do powstania zmian nowotworowych, wychwycić je w początkowej fazie. Decyzję o tym, którą z tych dróg wybrać, pacjent musi podjąć sam, kierując się fachową radą lekarzy. Trzeba też wiedzieć, że w przypadku niektórych nowotworów jesteśmy w stanie określić, u którego pacjenta – jeśli zachoruje – rak będzie się szybko rozwijał, a u którego wolno. Są bowiem rodzaje nowotworów, które wzrastają bardzo wolno, np. znaczna część raków gruczołu krokowego. Przy czym – jeśli chodzi o wielkość ryzyka – w badaniach średnio nie przekracza ono 50 proc. Bardzo rzadko jest większe niż 75 proc. To ważne, bo medycynie jest znane zjawisko zwane z angielska overdiagnosis. Jest właśnie związane z tym, że dziś możemy podczas testów wykryć zagrożenie chorobą, która może się nigdy nie pojawić. A zbyt radykalne środki zmierzające do jej uniknięcia mogą być groźniejsze i bardziej dotkliwe niż ich zaniechanie. Wyobraźmy sobie mężczyznę, który na wieść o ryzyku, że dostanie raka prostaty, zdecyduje się na wycięcie tego gruczołu. Komplikacje, które często się z tym wiążą – a więc nietrzymanie moczu, kłopoty z erekcją – mogą sprawić, że mówiąc kolokwialnie, odechce mu się żyć.
Coraz więcej, także w internecie, jest ofert typu „sprawdź, czy zachorujesz na raka, konsultacje bezpłatne”. Przygotowując się do tej rozmowy, sama wypełniłam jedną, konsultant medyczny ma oddzwonić w ciągu 24 godzin.
Trzeba uważać, gdyż na rynku pojawiło się wiele prywatnych ośrodków, które, mówiąc wprost, szukają klientów. Miałem do czynienia ze spanikowanymi ludźmi, którzy w trosce o swoje zdrowie skorzystali z oferty i poszli się przebadać. A potem wyniki typu „w 70 proc. grozi ci nowotwór” otrzymali za pośrednictwem poczty. Razem z ofertą, że sprawę można załatwić łatwo i bezpiecznie dzięki zabiegowi chirurgicznemu. Przeżyli wielki szok. Nie muszę mówić, że takie traktowanie ludzi jest dalece nieetyczne. W publicznych placówkach zdrowia podobne informacje przekazuje się osobiście, w asyście psychologa, chory nie jest zostawiony sam sobie.
Z tym bywa też różnie. Poza tym w publicznych szpitalach pomoc nie przychodzi od razu. Jak długo chory czeka na pomoc w waszym centrum?
U nas się nie czeka dłużej niż 1–3 tygodnie, co zawdzięczamy morderczej pracy całego personelu. Jednak w zależności od regionu i placówki bywają zatory, które sprawiają, że miejsce w ogonku do terapii pojawia się dopiero za kilka miesięcy. Przy czym mamy do czynienia z pewnym absurdem: płatnik kontroluje, żeby żaden pacjent nie był preferowany, czyli jak jest kolejka, to niech stoi tak samo jak wszyscy. Jednak są rodzaje nowotworów, które nie mogą czekać, gdyż rozwijają się błyskawicznie, gdzie liczy się każdy dzień i godzina. To głównie białaczki, chłoniaki i czerniaki. Tutaj dosłownie każda chwila zwłoki ma znaczenie, może decydować o powodzeniu terapii. Więc jeśli mamy pacjenta, zwłaszcza takiego, który dobrze rokuje, robimy wszystko, żeby jak najszybciej był leczony. Inne podejście byłoby fatalne w skutkach.
Jednocześnie miejsca w szpitalach zajmują chorzy w stanie terminalnym, którym medycyna nie jest już w stanie pomóc. W USA lekarze potrafią powiedzieć: człowieku, zostało ci nie więcej niż trzy miesiące życia, pozałatwiaj swoje sprawy. Leczenie nie ma sensu.
Zdarzają się przypadki, kiedy rodzina się boi wziąć do domu umierającego człowieka, choć on o tym marzy. Bywa i tak, że lekarz nie bardzo wie, jak przekazać wiadomość, że terapia może być bardziej bolesna niż sama choroba, a w dodatku skrócić życie i tak stojącego nad przepaścią chorego. Tutaj nie ma prostej recepty. Każdy chce żyć jak najdłużej, liczy się każdy dzień i najgorsze, co można zrobić, to odebrać człowiekowi nadzieję. Pani wie, że moja żona umarła na raka?
Nie śmiałam o to pytać.
Była znakomitym lekarzem, psychiatrą i psychoterapeutą. Jako lekarz wszystko wiedziała o swojej chorobie. Walczyła do końca, niemal do śmierci pracowała. Jechała na chemioterapię, a prosto z niej do pracy. Ja nie miałem wpływu na jej terapię, to nie jest dobry pomysł, żeby leczyć rodzinę. Koledzy zaaplikowali jej innowacyjną terapię. Może właśnie ona, a może nieugięta wola życia żony sprawiły, że żyła trzy lata od diagnozy, zamiast pół roku, jak to wynikało z rokowań. To dużo w takiej sytuacji. Można pobyć razem, załatwić, jak pani powiedziała, niezałatwione sprawy. Na przykład doczekać komunii wnuka albo skończyć pisać książkę. Wziąć kogoś bliskiego za rękę i być z nim do końca w domu.
Zgadzam się, powinniśmy być rozsądni, badać się, aby mieć kontrolę nad życiem. Ale przychodzi mi do głowy jeszcze jedno cywilizacyjne zagrożenie. Dziś jesteśmy nieustannie inwigilowani. Z każdej strony, mimo coraz bardziej restrykcyjnych przepisów dotyczących ochrony danych. Więc jeśli gdzieś w rejestrach medycznych pojawi się informacja, że jesteśmy zagrożeni ciężką chorobą, będziemy mniej atrakcyjni dla pracodawcy niż osoby, które nie mają takiego wpisu. I to także może sprawiać, że obawy związane z naszą przyszłością – jak pójście na badania – przegrają wobec konieczności radzenia sobie tu i teraz w życiu.
Myśli pani, że zadziała mechanizm podobny do tego, który sprawia, że pracodawcy obawiają się przyjmować młode kobiety, bo te mogą zostać lada moment matkami i przestać być aktywne w pracy? To całkiem możliwe, żadne restrykcje nie uchronią nas przed wyciekiem wrażliwych danych, które już dziś są na sprzedaż. Musimy się nauczyć jakoś sobie z tym radzić, bo nie jesteśmy w stanie zatrzymać zmieniającego się świata. Więc jeszcze raz powtórzę: rozsądek i profilaktyka. Plus edukacja. Od kilku lat alarmuję dziennikarzy, że wzrasta liczba infekcyjnych zachorowań na nowotwory – powodowanych przez wirusy czy przewlekłe zakażenia bakteryjne. Jeśli w krajach rozwiniętych jest ich nie więcej niż 2 proc., to w biedniejszych ta wielkość sięga 30 proc. Jest to związane choćby ze zmianą zachowań, np. seksualnych. Coraz młodsze osoby uprawiają seks, wyzwolony, w dodatku bez żadnych zabezpieczeń, także analny, oralny. W związku z tym obserwujemy, jak rośnie zachorowalność na raka gardła, krtani, jamy ustnej, szyjki macicy czy odbytu. A jest za to odpowiedzialny wirus brodawczaka ludzkiego. Może będę nudny, ale nasze zdrowie zależy od stylu życia. Musimy być czujni, ale nie możemy dać się zwariować. Nie palmy tytoniu, bo rak płuc wyprzedził w niechlubnej rywalizacji największego dotąd zabójcę kobiet – raka sutka. Jedzmy zdrowo, ograniczmy spożycie czerwonego mięsa i korzystanie z fast foodów. Uprawiajmy sport. Z badań wynika, że osoby ćwiczące mają więcej komórek odpornościowych, zabójców patogenów niż te, które prowadzą siedzący tryb życia i mają nadwagę. Unikajmy zbytniego nasłonecznienia i solariów.
I tak umrzemy.
Pytanie, kiedy i w jakim komforcie. Po prostu muszę tutaj powiedzieć kilka słów o lekarzach rodzinnych. W ich rękach jest nasze życie i zdrowie, więc powinni być jak najlepiej wyedukowani, dobrze wynagradzani. Żeby nas jak najlepiej diagnozować i leczyć. A jest tak, że ten system sprawia, iż oni naszą diagnozą nie są, w każdym razie ekonomicznie, zainteresowani. Bo każdy z nich dostaje pewną pulę pieniędzy przeznaczoną na ich wynagrodzenie i, jednocześnie, na badanie pacjentów. Więc im więcej wydadzą skierowań na badania specjalistyczne, tym mniej zostaje dla nich. Mogę więc tylko zaapelować: walczmy z nieracjonalnym strachem i badajmy się. Nasze życie jest w naszych rękach.
*Dr Janusz Meder, onkolog kliniczny, radioterapeuta, kierownik Oddziału Zachowawczego Kliniki Nowotworów Układu Chłonnego w Centrum Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie (przedtem kierował Kliniką Radioterapii). Od 2000 r jest prezesem Polskiej Unii Onkologii. Współtwórca Polskiej Grupy Badawczej Chłoniaków i Polskiego Towarzystwa Onkologii Klinicznej. Wieloletni członek Rady Naukowej Centrum Onkologii, autor ponad 170 prac naukowych