W ciągu ostatniej dekady liczba przypadków zachorowania na kiłę w przeliczeniu na 100 tys. osób wzrosła blisko dwukrotnie: do 4,17 – wynika z danych Państwowego Zakładu Higieny. W 2000 r. współczynnik ten oscylował w okolicy 2,5. W 2016 r. zdiagnozowano w kraju w sumie 1593 przypadki tej choroby. Wprawdzie sytuacja jest u nas lepsza w porównaniu z innymi krajami, jednak lekarze przekonują, że to, co dzieje się w Polsce, jest niepokojące.
– Obecnie w szpitalu mamy mężczyznę, który ma zaburzenia układu nerwowego. To już bardzo zaawansowana postać kiły, do której nie powinno dojść. Takich przypadków mamy o wiele więcej – opowiada dr Beata Młynarczyk-Bonikowska z warszawskiego Zakładu Diagnostyki Chorób Przenoszonych Drogą Płciową.
Zmianę zauważa również dr n. med. Marianna Sokołowska, p.o. dyrektor białostockiego Ośrodka Diagnostyczno-Badawczego Chorób Przenoszonych Drogą Płciową, drugiego kluczowego ośrodka zajmującego się analizą danych dotyczących chorób wenerycznych.
– Z każdym rokiem diagnozujemy więcej przypadków. 2016 utrzymał się w trendzie – podkreśla.
Skala zjawiska może być dużo większa, niż wynikałoby to z danych PZH. Choroba należy do wstydliwych, dlatego powszechne jest leczenie się na własną rękę. W internecie bez problemu można trafić na ogłoszenie sprzedaży leków na syfilis. Brakuje również odpowiedniej diagnostyki.
– Często ginekolog przepisuje antybiotyk, nie sprawdzając, jaki jest prawdziwy powód. W efekcie trudniej jest prowadzić leczenie. Bakterie się uodparniają – dodaje prof. Rafał Gierczyński z Państwowego Zakładu Higieny.
Tym, co najbardziej niepokoi lekarzy, są dane dotyczące dzieci z wrodzoną kiłą. W zeszłym roku na świat przyszło szesnaścioro noworodków z syfilisem. O cztery więcej niż w 2015 r. – To wysoki wynik, który jest dowodem na to, jak problem jest poważny, a zagrożenie chorobą lekceważone. Takich sytuacji w obecnych czasach w ogóle nie powinno być. Choroba jest w pełni uleczalna. Wystarczy podać antybiotyk na odpowiednim etapie – tłumaczy prof. Andrzej Kaszuba, krajowy konsultant do spraw dermatologii i wenerologii.
Tymczasem jeśli rodzi się dziecko z kiłą, to oznacza, że został złamany obowiązek wykonania badań w ciąży. – Ginekolodzy powinni je zlecać dwukrotnie, w pierwszym trymestrze i pod koniec ciąży – podkreśla Beata Młynarczyk.
Sam chory nieprędko orientuje się, że został zarażony i choruje na kiłę. W pierwszym stadium łatwo pomylić ją ze zwykłą alergią. Objawia się wysypką i grudkami. Nieleczona kiła sieje jednak spustoszenie w układzie nerwowym. Prowadzi też do zapalenia opon mózgowych i zaburzeń psychicznych.
Problem jest bagatelizowany nie tylko przez pacjentów. W pewnym momencie (w latach 90.) zaprzestano nawet dokładnego zbierania danych na temat kiły i kontaktów seksualnych chorych – wcześniej robiły to wojewódzkie przychodnie wenerologiczne. W dodatku, co podkreśla prof. Rafał Gierczyński, w przypadku niektórych zawodów, gdzie był bezpośredni kontakt z innymi ludźmi (np. sprzedawczyni w sklepie spożywczym, kucharz), trzeba było przedstawić aktualne badania – że nie jest się chorym. Dziś nie. Oczywiście nie ma też, jak to było za czasów PRL-u, obowiązkowego, przymusowego leczenia chorych. Ale najważniejszą przyczyną wzrostu zachorowań wydaje się zanik w świadomości społecznej obawy przed chorobami przenoszonymi drogą płciową.
– One dla młodych nie stanowią – w ich mniemaniu – zagrożenia, a na lekcjach nikt im o tym nie opowiada – diagnozuje Magdalena Ankiersztejn-Bartczak, prezes Fundacji Edukacji Społecznej. – Dla porównania w Wielkiej Brytanii (w której syfilis dotyka nawet siedmiu osób na 100 tys.) są prowadzone lekcje, jakim zagrożeniem jest ta choroba. Jest też sporo edukacyjnych programów w TV. A u nas zmalały dotacje na profilaktykę HIV/AIDS, przy okazji której była mowa o innych chorobach przenoszonych drogą płciową.
Według PZH od stycznia do października 2016 r. wirusem HIV zaraziło się 1459 osób. W całym 2015 r. było 1295. W ciągu ostatnich pięciu lat wzrost zakażonych od stycznia do października nastąpił o 41,7 proc., a na przestrzeni dekady o 67,9 proc.
Z badań prowadzonych przez prof. Michała Czerwińskiego dotyczących chlamydii, która również należy do grupy chorób przenoszonych drogą płciową (do tego w ostatnim roku liczba przypadków wzrosła o 12, do 232), wynikało, że problem zachorowania dotyczy nawet 20 procent nastolatków z badanej przez niego grupy. Chorób wenerycznych jest oczywiście więcej, ale brak danych na temat zapadalności na nie. Jednak można się spodziewać, że nie jest dobrze.
– Młodzi ludzie nie używają prezerwatyw, popularne są środki antykoncepcyjne, które zapobiegają niechcianej ciąży, ale już przed chorobami nie chronią – mówi prof. Andrzej Kaszuba. Dodaje, że zanim młoda osoba zwiąże się na stałe z partnerem, ma więcej przygodnych związków niż jeszcze kilkanaście lat temu.
Światowy problem pod lupą WHO
Dlatego WHO zdecydowało się wprowadzić normy i standardy światowe w leczeniu i profilaktyce tego rodzaju chorób.
Wśród celów wytyczonych do 2020 r. jest osiągnięcie tego, by co najmniej 70 proc. państw przekazywało dane o zakażeniach przenoszonych drogą płciową. Dzięki temu będzie można monitorować zmiany na tym tle i postępy leczenia. Poza tym w tych państwach co najmniej 95 proc. kobiet w ciąży ma mieć wykonane bezpłatne badania na obecność kiły. Tym, u których została zdiagnozowana, ma zostać podana przynajmniej jedna dawka domięśniowego antybiotyku. Ma ją przyjąć co najmniej 95 proc. ciężarnych z kiłą.
Na tym wytyczne WHO się nie kończą. Organizacja zaleca, by 70 proc. państw zagwarantowało dostęp do szczepionek HPV (czyli na wirusa brodawczaka ludzkiego). A także, aby 70 proc. państw obowiązkowo sprawozdawało lekooporność szczepów rzeżączki. W ten sposób WHO chce do 2030 r. zredukować liczbę zachorowań na tę chorobę o 90 proc.