Chorzy przygotowują się do sądowej walki o odszkodowania za błędy lekarskie, wykorzystując opinie wojewódzkich komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych. Państwo płaci wówczas dwa razy: raz za postępowanie komisji, drugi – za koszty sądowe. – To przykład patologii systemu – uważa radca prawny Jolanta Budzowska z kancelarii BFP, reprezentującej poszkodowanych pacjentów. Jej zdaniem nie dochodziłoby do tego, gdyby zasady działania komisji zmuszały szpitale do wypłacania odpowiednio wysokich odszkodowań.
Teoretycznie w przypadku śmierci rodzina poszkodowanego może się ubiegać nawet o 300 tys. zł, jednak propozycje szpitali lub ich ubezpieczycieli nie przekraczają kilkudziesięciu tysięcy. Przepisy narzucają też limit w wysokości 100 tys. zł dla poszkodowanych pozostałych przy życiu. – Tak wysokiej propozycji ze strony szpitala jeszcze nie widziałam. Najczęściej pacjentom oferuje się najwyżej kilka tysięcy złotych. W sądzie można liczyć na znacznie wyższe zadośćuczynienie oraz na rentę – tłumaczy.
Jolanta Budzowska prowadziła niedawno sprawę, która w sądzie – dzięki świetnemu udokumentowaniu podczas pracy komisji – szybko zakończyła się ugodą, a pacjent dostał wyższe odszkodowanie. Chodzi o 74-letniego rolnika, który spadł z ciągnika i złamał talerz biodrowy, co nie zostało odpowiednio wcześnie zdiagnozowane, w wyniku czego konieczna była amputacja nogi. Poszkodowany zgłosił się do komisji. Zgodnie z przepisami mógł otrzymać 100 tys. zł odszkodowania, ale szpital zaproponował 28,2 tys. zł.
Pacjent nie zgodził się na propozycję placówki. Po konsultacji z kancelarią BFP nie przyjął proponowanego odszkodowania i skierował sprawę do sądu, domagając się 300 tys. zł zadośćuczynienia za doznaną krzywdę, 50 tys. zł zadośćuczynienia za naruszenie praw pacjenta, a do tego odszkodowania i renty miesięcznej z odsetkami za czas opóźnienia. Skończyło się na mediacji, po której pacjent zgodził się na 240 tys. zł oraz dożywotnio wypłacane 400 zł na opiekę i rehabilitację. Otrzymał więc co najmniej 10 razy więcej, niż mógłby dostać przed komisją. Z drugiej strony, gdyby nie komisja, sprawa nie skończyłaby się tak szybko, ponieważ materiał dowodowy został już zebrany, a komisja orzekła, że do zdarzenia medycznego faktycznie doszło.
Reklama
Z obserwacji szefa komisji ds. orzekania o zdarzeniach medycznych na Mazowszu Jacka Chojnackiego wynika, że 35–40 proc. osób odrzuca propozycje szpitali i ich ubezpieczycieli i kieruje sprawę do sądu. – Prowadzenie sprawy w komisji traktują jako sposób na wysondowanie swoich szans na ewentualną wygraną – przyznaje Chojnacki. Tymczasem liczba wniosków do komisji rośnie. W 2012 r. do mazowieckiego oddziału, który właśnie rozpoczął pracę, wpłynęły 53 wnioski. Dwa lata później było ich już 130. Wzrasta też liczba spraw rozpatrzonych na korzyść pacjentów. Na początku było ich zaledwie 9 proc. W 2014 r. ich odsetek sięgał już 30 proc. Równocześnie spada liczba spraw, które trafiają do sądów, choć także w tym wypadku rośnie liczba orzeczeń korzystnych dla pacjentów. Zdaniem Budzowskiej, poszkodowani, którzy decydują się na oddanie sprawy do sądu, są coraz lepiej przygotowani. Świadczyć o tym może fakt, że częściej kierują pozwy do sądów okręgowych rozpatrujących te sprawy, w których w grę wchodzi odszkodowanie w wysokości ponad 75 tys. zł.
Kwoty są uznaniowe, a szpitale i ubezpieczyciele sami mogą zaproponować, ile by chcieli dać. Nie ma bowiem określonej w przepisach minimalnej kwoty – istnieje tylko maksymalna. Najwyższe odszkodowanie, które zaoferowała placówka medyczna na Mazowszu, to 80 tys. zł za śmierć bliskiego. – Ale w innych przypadkach śmierci zdarzały się oferty 30 tys. zł czy 50 tys. zł – przyznaje Chojnacki. 6 tys. zł otrzymał natomiast pacjent, którego poparzono kocykiem elektrycznym. Nasz rozmówca przyznaje jednak, że są i takie osoby, którym nie chodzi o pieniądze. Chcą wyjaśnić, co się tak naprawdę stało w szpitalu, a we wniosku żądają symbolicznego odszkodowania w wysokości 1 zł.