Przypadki odry ujawniono głównie u obywateli Ukrainy. W ich rodzimym kraju władze od ponad roku walczą z wysoką zachorowalnością na tę chorobę.
Z kolei u nas alert epidemiologiczny z udziałem migrantów ujawnił lukę prawną: choć oczywistym jest, że problem trzeba zdusić w zarodku, to nie ma jasności co do tego, według jakich procedur należy postępować. I kto powinien za szczepienia zapłacić. Do tego dochodzi mizerna wiedza na temat problemów z odrą na Ukrainie. Sanepid przyznaje, że nie ma nawet pojęcia, czy u naszego wschodniego sąsiada szczepienia na tę chorobę są obowiązkowe, czy nie.
Jak wynika z naszych informacji, w resorcie zdrowia trwają prace nad uregulowaniem tych kwestii. A eksperci zwracają uwagę, że jedną z przyczyn rozprzestrzenienia się odry na Ukrainie była antyszczepionkowa propaganda.
Historie z ostatnich miesięcy pokazują skalę problemu. Pracownik jednego z zakładów w Ostródzie pojechał do rodziny za wschodnią granicę. Po powrocie zgłosił się do polskiego lekarza z wysypką. Ten natychmiast zaalarmował sanepid, który w ciągu 72 godzin musiał dotrzeć do wszystkich, którzy mieli kontakt z chorym i podać im szczepionki ochronne. Okazało się, że w sumie chodzi o 891 osób (Ukraińców i Polaków). Szczepionki dostarczył GIS. Sytuację opanowano.
– Pojawiło się jednak pytanie, kto zapłaci za badania lekarskie – przyznaje Zdzisław Sokołowski z ostródzkiego sanepidu. Istniało ryzyko, że spadnie to na inspektorat. – W budżecie nie ma środków na takie działanie. Na szczęście część kosztów wziął na siebie zakład produkcyjny, w którym zaszczepiliśmy największą liczbę osób – opowiada Sokołowski.
Niestety, jednolitego schematu, który pozwoliłby reagować na takie kryzysy, nie ma. Nikt nie wie, co by było, gdyby np. chorzy pracownicy okazali się zatrudnieni na czarno.
Jedną z pierwszych zmian – jak wynika z informacji DGP – będzie zniesienie zapisu, zgodnie z którym szczepienia obowiązkowo podaje się tylko tym, którzy przebywają w naszym kraju co najmniej trzy miesiące.