Zagrożenie gorączką krwotoczną w Polsce staje się coraz bardziej realne – pierwsze przypadki pojawiły się tuż za naszą zachodnią granicą. W piątek pacjent z ebolą został przyjęty do szpitala w Lipsku, na wschodzie Niemiec. To postawiło na nogi wszystkie służby – od resortu zdrowia, przez MAiC, policję, po inspekcje sanitarne, urzędy wojewódzkie i szpitale.
Choć resort zdrowia i inspektor sanitarny przekonują, że jesteśmy krajem mało zagrożonym, to już było kilka przypadków podejrzeń zachorowania na ebolę. A zachowania lekarzy wykazały, że procedury związane z postępowaniem w takich przypadkach nie działają idealnie. Jeden z pacjentów, który zgłosił się do lekarza pierwszego kontaktu z wysoką gorączką, a wrócił z terenów zagrożonych epidemią, został wysłany ze skierowaniem do szpitala zakaźnego. – Pojechał swoim samochodem. A powinien być przewieziony odpowiednio wyposażoną karetką – tłumaczy prof. Krzysztof Simon, konsultant wojewódzki na Dolnym Śląsku.
Lekarze skupili się na objawach, a nie na całościowym wywiadzie, który by potwierdzał możliwość choroby - mówi jeden z urzędników. I opowiada, że sami pracownicy medyczni ulegli panice wywołanej możliwością pojawienia się eboli w Polsce, w efekcie nie rozpoznano przypadku malarii. W końcu ebolę wykluczono, a malarię rozpoznano za późno i pacjent zmarł.
Przybywa lekarzy, którzy uważają, że Polska nie jest przygotowana na pojawienie się choroby. Według nich brakuje nie tylko odzieży ochronnej, specjalistycznych oddziałów oraz wyszkolonego personelu. Jeden z konsultantów wojewódzkich, który nie chce rozmawiać oficjalnie, mówi wprost: „Sytuacja jest nie do końca klarowna, a w niektórych aspektach po prostu zła”.
Nierozwiązanym problemem, praktycznie w całej Polsce, jest diagnostyka różnicowa i monitowanie przebiegu choroby, jeśli pacjent rzeczywiście byłby zakażony wirusem ebola. – Nie mamy w specjalistycznych ośrodkach wydzielonych laboratoriów, gdzie można by taką diagnostykę prowadzić, a prowadzenie jej w centralnym laboratorium danego szpitala doprowadzi do jego kontaminacji, a więc w praktyce wyłączenia funkcjonowania całego szpitala – twierdzi prof. Krzysztof Somon.
Andrzej Horban, krajowy konsultant ds. chorób zakaźnych, powiedział publicznie, że polski lekarz będzie wolał uciec, niż leczyć chorego na ebolę. Bo ryzyko jest zbyt duże. O czym zresztą alarmują specjaliści. Śmiertelność przy zakażeniu tym wirusem sięga od 50 do 90 proc.
– Polska nie jest wyjątkiem, choć szpitale na Zachodzie dysponują lepszym wyposażeniem i większą liczbą specjalistów – informuje Stanisław Rusek, rzecznik szpitala zakaźnego im. Strusia w Poznaniu. Za przykład podaje szpital w Berlinie, gdzie jednym chorym na ebolę zajmowało się 60 osób.
Narzekają również inne placówki zdrowia. Szpital zakaźny w Warszawie prosił o dodatkowe dofinansowanie, by mieć lepsze wyposażenie, a także by móc spokojnie prowadzić szkolenia. Jak mówią urzędnicy, padała nawet kwota miliona złotych.
Lekarze mówią, że przy szkoleniach zużywają się np. kombinezony, które kosztują nawet tysiąc złotych za sztukę. To zaś obciążało budżet szpitala. A ćwiczyć trzeba, bo choroba jest tak specyficzna, że nawet zdejmowanie rękawiczek wymaga praktyki. – Jakikolwiek kontakt z materiałem, który miał styczność z chorym, może prowadzić do zakażenia – twierdzi Jan Bondar, rzecznik głównego inspektora sanitarnego.
Urzędnicy samorządowi przekonują, że często szpitale korzystają z okazji, by „wyłudzić” dodatkowe pieniądze na ulepszenie swoich placówek. Jednak Ministerstwo Zdrowia rozpoczęło rozmowy na temat uruchomienia dodatkowych środków na przygotowanie na spotkanie z niebezpiecznym wirusem. – Damy tyle pieniędzy, ile będzie potrzebne – tłumaczy wiceminister zdrowia Sławomir Neuman. Na razie za najpilniejszy uznano zakup kombinezonów, choć nie wiadomo, ile dokładnie zostanie kupionych ani jakich. Przygotowane zostały też procedury postępowania przy eboli dla lekarzy rodzinnych i na lotniskach.
Lotnisko Chopina, które jest największym pasażerskim przejściem granicznym, ma pomieszczenia izolacyjne, karetki pogotowia z izolacją - mówi wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski. Przyznaje, że obawę może budzić to, że przewoźnicy nie zawsze wiedzą, skąd lecą turyści do Polski. Problemem są przesiadki.
GIS dodaje z kolei, że procedury działania w przypadkach zagrożenia pojawienia się chorób zakaźnych istnieją od dawna, teraz zostały tylko aktualizowane.