To była jedna z najgroźniejszych epidemii ostatnich lat. Wirus eboli zabił ponad 11 tysięcy ludzi w wielu afrykańskich państwach. Brytyjscy naukowcy zaczęli badać wirusa, by ustalić jak przebiegała jego mutacja i skąd mógł pochodzić. Trop doprowadził ich do małej wioski Meliandou w afrykańskiej Gwinei - pisze brytyjski "Daily Telegraph".
Ich dalsze badania nakreśliły scenariusz, jak z filmu katastroficznego. Okazało się, że "pacjentem zero" był mały chłopiec, który bawił się z nietoperzem. Zwierzę ugryzło dwulatka, a dziecko zmarło 3 grudnia 2013. Lokalna służba zdrowia nie rozpoznała choroby i wpisała w akcie zgonu "śmierć z nieznanych przyczyn". Potem poszło już szybko - tydzień później umarła matka chłopca, potem jego trzyletnia siostra, a na koniec babcia. Na pogrzeb babci przyszli żałobnicy z innych wiosek, którzy przenieśli wirusa do swoich domów. I tak wybuchła epidemia.
ZOBACZ TAKŻE: Rok po ogłoszeniu epidemii. RAPORT SPECJALNY>>>