Wiecie, po czym najłatwiej można było poznać, że Grecja przyjęła euro i tym samym jeszcze bardziej związała się z Unią? Nie, wcale nie po zmianie waluty. Na małych wyspach nadal drachma obowiązywała, przynajmniej w mowie. Ekspedient mówił np. "należą się trzy drachmy", a ja rozumiałam, że chodzi mu o trzy nowe, lśniące europejskie pieniążki, i tak to działało.
Najbardziej można było poznać po tym, że z autobusów znikły popielniczki. Słowo. Na Santorini wchodzę do autobusu, normalnie z zapalonym papierosem, przyzwyczajona, że za wyrzucenie przed wejściem można dostać burę, że się tyle dobra marnuje, a tu nie ma gdzie strzepnąć. Zero popielniczek. Zwykle były zamocowane tak na wysokości łokcia, a tu nie ma. Rozglądam się, palę tylko ja. Na szczęście znalazł się usłużny sprzedawca biletów. Podbiegł do mnie ze swoją popielniczką, zresztą już nieźle pełną, co najwyraźniej świadczy o tym, że nie tylko ja byłam zaskoczona. Sprzedawca przewrócił oczyma, złorzecząc na cały ten nowy system i na całą tę Unię Europejską. Kierowca z trzaskiem zamknął okno łączące go z kabiną pasażerów, z trzaskiem otworzył to łączące go ze świeżym powietrzem i, szczerząc do nas w lusterku zęby, zapalił długiego ciemnobrązowego papierosa.
Pomyślałam, że pora zobaczyć, czy plasterki to placebo. W końcu naklejam je już jakiś czas. Postanowiłam pochodzić bez nich – taka zabawa ze sobą: udaję, że są, choć nie ma, i nie palę. I nawet w pracy było łatwo. Ponieważ mam ciągle coś do zrobienia i tak trudno spokojnie pójść na dymka, a w biegu to ja nigdy nie lubiłam. Ale w domu już szło słabo. No ale szło. Szczęśliwie mąż-palacz wyjechał na kilka dni i nie było w domu demotywatora, dymu, brudnych popielniczek i wszystkiego tego, co podszeptuje ci: zapal, zapal, zaaapal, no zaaapal wreszcie!
Szło, aż tu nagle…
Wychodzę ze spotkania, gdy widzę, jak moje auto odjeżdża na lawecie. Rzucam się przed lawetę, negocjuję. Nic. Źle zaparkowałam, straż miejska kazała. Jest środek dnia, ja NATYCHMIAST MUSZĘ WRÓCIĆ DO PRACY, nie wiem, gdzie jedzie moje auto, nie mam na taksówkę, nie wiem, jak się wydostać komunikacją miejską, wiem, że teraz stracę kilka godzin i będzie to dużo kosztowało, a ja przecież NATYCHMIAST MUSZĘ WRÓCIĆ DO PRACY.
Kolanka zaczęły mi się trząść, rączki zaczęły mi się trząść, w główce 100 proc. blondi - wszystkie szare komórki gdzieś czmychnęły. I te trzęsące się rączki jakoś tak same wymacały paczkę fajeczek i zapalniczkę. Zapaliłam, nim pomyślałam (patrz wyżej, szare komórki czmychnęły).
Dobre usprawiedliwienie dla nałogowca, nie? Kochane palaczki, tyle że jestem pewna, że gdybym miała plasterek, tam gdzie go nie miałam to:
a) nie sięgnęłabym po papierosa
b) sięgnęłabym i bym się porzygała (wersja bardziej prawdopodobna)
Plasterek plus papieros równa się głowa w sedesie i obrzydzenie do fajek, dymu, a nawet czyściutkich, wymytych, lśniących popielniczek przynajmniej na kilka dni. Wiem, bo sprawdziłam.
Moje wnioski:
1. plasterek to nie placebo i mi pomaga (ale najwyraźniej tylko jak go mam naklejonego),
2. rzucasz palenie, naklejaj albo nie udawaj, że rzucasz (to także o mnie),
3. jutro naklejam