- Jak mi zdiagnozowano – wspomina pan Paweł, który raczej wygląda na sportowca, niż na mężczyznę po chorobie nowotworowej - miałem ziarnicę, czyli choroba zaatakowała mój układ limfatyczny. A zaczęło się tak, że przestałem się dobrze czuć, niby nic mi konkretnie nie dolegało, ale czułem się źle. Podejrzewano gruźlicę i wysyłano mnie do szpitala dla gruźlików. Na szczęście nie pojechałem, bo był długi weekend i... chciałem go spędzić inaczej, z rodziną. Później zmieniono zdanie i pojechałem do szpitala na Płocką, gdzie stwierdzono ziarnicę złośliwą i odesłano do szpitala onkologicznego. Pamiętam, że leżałem na Płockiej i myślałem – chłopie masz 28 lat, żonę, maleńką córeczkę, nigdzie nie byłeś, nie zwiedziłeś świata i kończysz się...

Reklama

Szpital onkologiczny

Początek mojego pobytu w tym szpitalu był jak z jakiegoś przyspieszonego filmu. Marzena stała w kolejce do rejestracji w celu zdobycia dla mnie numeru pacjenta, który zresztą jako jeden z nielicznych numerów, pamiętam do dziś, a ja poszedłem na oddział, żeby się tam pokazać. Pani doktor spojrzała na zegarek i powiedziała – och, 11.00 to znaczy, że nie wysłaliśmy jeszcze materiału do laboratorium, niech się pan zgłosi do siostry w tamtym gabinecie i ona pobierze co trzeba.

I rzeczywiście, nawet się nie zdążyłem zdenerwować, a już pobierano mi szpik z biodra. Zdążyła przed 12.00, tak jak było w planie. Za tydzień miałem się zgłosić po wyniki. I rzeczywiście tak było, oddano mnie pod opiekę dr Joanny Tajer. Oczywiście na początku rozmawiał ze mną dr Janusz Meder, jako ordynator, ale nie zajmował się przecież wszystkimi chorymi osobiście. Przez tydzień przyjeżdżałem z żoną do szpitala. - Ja wtedy kończyłam studia i nie pracowałam, - to jak mogłabym nie być z nim. Przecież on i Gabrysia to dwie najważniejsze osoby w moim życiu – mówi pani Marzena. - Robiono mi przeróżne badania i stwierdzono na ich podstawie i na podstawie badania wycinka, że mam stan zaawansowania choroby oceniany na 4B, czyli najcięższy.

Reklama

Zacząłem chemię

Gdy pewnego dnia przyjechałem dowiedzieć się o wyniki dr Tajer powiedziała – Oj świetnie, że pan jest, mamy czas, jest z panem tak i tak, i proszę na chemię. Poszedłem i zanim się zorientowałem, kroplówka już kapała mi do żyły. Dopiero później zorientowałem się, że doktor musiała mieć wszystko przygotowane, bo z chemią to nie jest tak jak ze zwykłą kroplówką.

- A do mnie – mówi pani Marzena – to, że Paweł jest chory dotarło dopiero po miesiącu. Byliśmy oboje na cmentarzu przy grobie naszej cioci i zobaczyłam, jak wiatr zwiewa mu włosy z głowy, jak puch z dmuchawca. Wtedy zrozumiałam jak bardzo jest chory. - A ja opowiada dalej pan Paweł – najpierw kazałem fryzjerowi obciąć się na króciutkiego jeżyka, a potem, chyba po dwóch dniach, poprosiłem Marzenkę, żeby mi ogoliła głowę. A później pomyślałem, po dwóch miesiącach, że chyba umrę. Zepsuł mi się zegarek, to pomyślałem, że nie ma go co naprawiać, bo to już niepotrzebne. Załamałem się, pomyślałem, że czekam już tylko na śmierć. Chodziłem do pracy. Pracowałem wtedy w hotelu Sobieski i zajmowałem się informatyką.

Reklama

- A ja – dodaje pani Marzena – byłam na ostatnim roku studiów i pisałam pracę magisterską z public relation. Zgłosiłam się do swojej pani promotor, mówiąc, że muszę przerwać studia, bo mój mąż umiera i muszę z nim być. Wtedy ona powiedziała, abym nie rezygnowała, że ona mi pomoże i razem damy radę. Powiedziała, że muszę myśleć rozsądnie, że jeśli Pawła zabraknie, to co ja niedouczona, temu dziecku zaoferuję. Jestem jej do dziś za to bardzo wdzięczna. Zajmowałam się nauką, zamiast tragizować, użalać się i wpędzać Pawła w jeszcze gorszy stres. Niesamowicie się zmobilizowałam. Gabrysia spała, a ja się uczyłam. Udało się, skończyłam studia i Paweł właśnie w tym czasie, gdy ja odbierałam dyplom, biorący chemię, przyjechał jednak i pogratulował mi. Byłam niesamowicie wzruszona.

Załamałem się

- A ja zupełnie załamany i zrezygnowany, przeszedłem nagłe przełamanie nastroju. Co tu dużo mówić uratował mnie dr Meder. Chyba poszedłem po zwolnienie. Rozmawialiśmy i on powiedział, chyba już doskonale znając moją psychikę, bo nic innego by mi nie pomogło! – No, ale przecież panu nic nie jest! – powiedział. – Choroba układu immunologicznego, to taka sama choroba jak inne. Dał mi do zrozumienia, że jestem chory tak jak inni, że to nic nadzwyczajnego. Powiedział, ze inni mają grypę, anginę, różyczkę, a ja mam to. Wprawdzie moje leczenie jest trochę bardziej uciążliwe, ale bez przesady. Wcale, mówiąc to, nie lekceważył mojej choroby. Opowiedział mi, że inny pacjent przyjeżdża na chemię rowerem i po niej wraca do domu też rowerem. Wyjaśnił mi, że mam się leczyć i tyle. Ten przykład z rowerem mnie niesamowicie podbudował, uwierzyłem, że mam szansę. No i moja Marzenka codziennie zganiała mnie łóżka i goniła do pracy. Dzięki Bogu, mój ówczesny szef wcześniej miał podobną chorobę i patrzył przez palce na moje spóźnienia, a nawet rzadkie nieobecności, gdy miałem chemię, a potem kolejne zabiegi.

Choroba żony

- W kwietniu 2010, czyli 12 lat po mężu, czyli w cyklu rodziny – uśmiecha się pani Marzena trafiłam również do szpitala onkologicznego i do doktora Medera. Z guzem na przysadce mózgowej. Nie wyobrażaliśmy sobie z Pawłem, że możemy pójść z tym do kogoś innego. Wynik badania guza był dobry, bo ten okazał się łagodny. Zostawiłam też Pawłowi testament, że ma – gdybym nie przeżyła choroby - ułożyć sobie życie, bo ja go o to proszę. Tak bardzo go kocham, że chcę aby był szczęśliwy.

Od wyleczenia pana Pawła zmienili sposób patrzenia na świat i zgodnie twierdzą, że zrozumieli co i kto tak naprawdę jest ważny w życiu. W ich sypialni wiszą zdjęcia z podróży w egzotyczne miejsca: Kuba, Bali, Peru, Chiny, Afryka i wiele, wiele innych pamiątek: maski, rzeźby, malowanki, biżuteria. - Ja myślę – mówi pan Paweł – ż nas uratowała wzajemna miłość i troska. Można się z tego śmiać, ale ja jestem o tym głęboko przekonany.