Każdy w miarę świadomy świadek dyskusji na temat in vitro wie w zarysie, na czym polegają procedury medyczne w tym zabiegu, ma swoje zdanie na temat zarodków – czy są to dziewczynki i chłopczyki, czy też jedynie grupa komórek będąca potencjałem na człowieka. Pewnie nawet przemyślał, czy sam zdecydowałby się na dziecko poczęte tą metodą. Bo ten temat wciąga. I jest obecny w życiu publicznym przynajmniej od siedmiu lat.
Tymczasem, w zaciszu lekarskich gabinetów, poza jakąkolwiek kontrolą, kręci się biznes. Dochodowy. Par, które nie mogą doczekać się dziecka, jest w kraju jakieś 1,5 mln. Jedna próba zapłodnienia metodą transferu zarodka do macicy to koszt 10–20 tys. zł. Albo większy. I rzadko udaje się za pierwszym razem. Można wyobrazić sobie, jaki to rynek, ale tylko tyle, bo nikt go nie oszacował. Mało tego – żaden organ państwa nie sprawuje nad nim kontroli. Ani resort zdrowia, ani finansów czy sprawiedliwości. Mówiąc w skrócie – jako że brakuje przepisów prawnych dotyczących zapłodnienia pozaustrojowego, wszystko w tej dziedzinie dzieje się poza prawem. Hulaj dusza, piekła nie ma. – Tu rządzi prawo podaży i popytu – przyznaje prof. Rafał Kurzawa, prezes sekcji płodności i niepłodności Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego (PTG), kierownik Kliniki Medycyny Rozrodu Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie.
I nie wydaje się, aby refundacja procedur in vitro, której wprowadzenie od 1 lipca tego roku obiecali premier Donald Tusk i minister zdrowia Bartosz Arłukowicz, miała w tej sprawie wiele zmienić. O ile zostanie wprowadzona, w co łatwo wątpić, obserwując bezpłodne zabiegi przy wprowadzaniu ustawy na temat in vitro.
– Pisząc ustawę, nie braliśmy pod uwagę in vitro jako biznesu. Interesowaliśmy się zagadnieniami prawnymi, sposobem przeprowadzania procedur medycznych. Ale ustawa jest potrzebna, choćby dlatego, że dziś nikt tego nie kontroluje. Nie wiadomo, ile jest klinik prowadzących te zabiegi, ile zarabiają, ile ma z tego państwo. Wolnoamerykanka – przyznaje Iwona Guzowska, posłanka PO, która pracowała przy bardziej liberalnej wersji ustawy (konserwatywnej patronował dzisiejszy minister sprawiedliwości Jarosław Gowin).
Ministerstwo nie ma bladego pojęcia
Jak można regulować prawnie tak ważny problem, nie wiedząc, jaka jest jego skala? Skontaktowałam się z Ministerstwem Finansów, resortem zdrowia oraz jeszcze kilkoma instytucjami (Deloitte, Ogólnopolskim Stowarzyszeniem Szpitali Prywatnych, Instytutem Spraw Publicznych, także z kilkoma ekspertami ekonomicznymi z branży zdrowotnej oraz właścicielami klinik). Prosiłam o dane dotyczące rynku, jego wartości, wpływów do budżetu państwa od usług tego typu. Nic. Albo nie wiedzą, albo nie chcą mówić, bo chwalenie się obrotami nie leży w ich interesie.
„Uprzejmie wyjaśniam, że Ministerstwo Finansów nie posiada interesujących Panią szacunków” – odpisała na mojego e-maila rzecznik resortu Wiesława Dróżdż. I odesłała w tej sprawie do Ministerstwa Zdrowia. Ale ono także nie miało takich danych.
– Nikt nie badał tej branży – przyznaje Radosław Maćkowski, ekspert podatkowy z Deloitte. Jego firma przymierzała się do tego w 2011 r., kiedy weszły nowe regulacje i nie było jeszcze wiadomo, czy zabiegi in vitro będą zwolnione z VAT, czy nie. Okazało się jednak, że urzędy skarbowe traktują je jako procedury mające walor terapeutyczny, więc, w przeciwieństwie do wielu zabiegów, np. medycyny plastycznej, z podatkiem nie było problemu.
Jedyną instytucją, która dysponuje jakimikolwiek danymi na temat rynku in vitro, jest właśnie sekcja płodności i niepłodności PTG prowadzona przez prof. Kurzawę (www.spin.org.pl). – Staramy się jako branża samoorganizować – mówi profesor. – Zależy nam na wiarygodności, jakości, dlatego też sami ustanawiamy standardy, do których poważne kliniki dobrowolnie się stosują.
Placówki medyczne zajmujące się leczeniem bezpłodności zgłaszają się więc do nich na zasadzie dobrowolności i na tej samej zasadzie raportują o ilości oraz efektach przeprowadzonych zabiegów. W innych państwach zajmują się tym certyfikowane organizacje.
Najnowsze dane pochodzą z 2010 r. Wynika z nich, że do rejestru prowadzonego przez PTG zgłosiło się 38 klinik zajmujących się wspieraniem rozrodczości, ale nie wiadomo, ile z nich przeprowadza zabiegi in vitro. Raport na temat swojej działalności złożyło 29, z czego 27 przyznaje, że wykonywało zapłodnienie pozaustrojowe (nie bierze się tu pod uwagę innych technik leczenia bezpłodności, np. inseminacji nasieniem partnera lub obcym). Placówek z roku na rok przybywa: w 2009 r. było ich 31, rok wcześniej 25. Prawdopodobnie, bo przecież zgłoszenia odbywają się na zasadzie dobrowolności. Nikt tego dokładnie nie policzył. Tak samo zresztą jak laboratoriów, w których pozaustrojowo zapładnia się komórki jajowe. Wprawdzie każda placówka medyczna ma obowiązek zarejestrować się u sprawującego nadzór nad ZOZ-ami wojewody, ale przy braku przepisów i standaryzacji mogą to robić pod różnymi nazwami. In vitro bowiem prawnie nie istnieje. – Rynek jest bardzo rozdrobniony – zauważa Maćkowski z Deloitte. W każdym większym mieście są 3–4 ośrodki prowadzące takie zabiegi. Z kolei prof. Kurzawa szacuje, że w miejscowości powyżej 300 tys. mieszkańców jest miejsce na 2–3 takie placówki.
Oferta all inclusive
W 2010 r. (według raportu PTG) wykonano ok. 9 tys. tzw. procedur zapłodnienia pozaustrojowego. Zapotrzebowanie według specjalistów jest jednak dwa razy większe. W dodatku kobiety, którym nie udało się za pierwszym razem, zazwyczaj wracają, nawet kilka razy. Jednak z powodów finansowych dostępność do tej metody jest u nas ograniczona. Licząc w cyklach terapeutycznych przeprowadzonych na 1 mln mieszkańców w Polsce, liczba zabiegów wynosi między 250 a 300. Średnio w Unii Europejskiej wartość ta mieści się pomiędzy 600 a 800.
Zapłodnienie in vitro nie jest tanie. Wszystkie procedury medyczne są kosztowne, jednak wiele z nich jest refundowanych. A in vitro nie. Na końcową sumę składają się, oprócz samego zabiegu, koszty leków (od 4 do nawet 9 tys. zł), badań (od prostego USG po badania genetyczne), zabiegów, procedur biotechnologicznych, wizyt lekarskich, wreszcie mrożenia i przechowywania nasienia czy zarodków (to ostatnie – ok. 600 zł za pierwszy rok). Trudno wyciągnąć średnią cen, gdyż oferta jest zróżnicowana w zależności od miejscowości i rangi ośrodka. Nie wszystkie kliniki podają cenniki na swoich stronach. Jednak, jako że na rynku panuje coraz większa konkurencja, niektóre z nich prowadzą ostrą kampanię informacyjno-marketingową. Przekaz kliniki Invicta rzuca się w oczy – In Vitro All Inclusive. „To pierwszy w Polsce program, w którym w ramach jednej opłaty ryczałtowej otrzymasz pełną procedurę zapłodnienia pozaustrojowego in vitro wraz z wizytami, badaniami, dodatkowymi procedurami medycznymi oraz, co najważniejsze, z nielimitowanym pakietem leków do stymulacji” – czytamy na stronie kliniki. Koszt programu In Vitro All Inclusive to 12 990 zł, a In Vitro All Inclusive Genetics – 17 490 zł. Komfort psychiczny i święty spokój. Jest też opcja In Vitro bez Ryzyka. „Pozwoli spełnić twoje marzenie o rodzicielstwie, minimalizując ryzyko finansowe. Jeśli leczenie – program ivf – nie zostanie zakończone sukcesem, otrzymasz zwrot opłaty za program”.
W reklamowaniu się nie ma nic złego, ale u przedstawicieli branży hasło In Vitro All Inclusive wywołuje na twarzach grymas. – To niepoważne, kojarzy się z wyjazdem do Egiptu – mówi jeden z nich. Invicta ma dwie kliniki w Gdańsku i po jednej w Warszawie i Słupsku. Jest jedną z trzech największych placówek tego typu w Polsce – oprócz Novum i Kliniki Rozrodczości i Endokrynologii Ginekologicznej w Białymstoku. W każdej z nich przeprowadza się co roku ponad tysiąc procedur zapłodnienia pozaustrojowego. Ale jako jedyni w tak mocny sposób reklamują swoją ofertę. Dorota Białobrzeska-Łukaszuk, prezes Invicty, nie widzi nic złego w takim promowaniu usług. Przeciwnie – uważa, że np. ich program In vitro All Inclusive to przejaw transparentności finansowej. I korzyść dla klienta. – Wie, czego i za jaką cenę może się spodziewać – tłumaczy.
Inne kliniki proponują system zniżek i promocji. „Centrum Leczenia Niepłodności Ferti-Med w Bielsku-Białej/Katowicach zaprasza pary do udziału w Programie In vitro z dofinansowaniem na okres styczeń – maj 2013 ”. Kwota dofinansowania to 3,5 tys. zł. Dzwonię pod podany numer i pytam, kto miałby dofinansowywać te procedury. Nie państwo, więc może chodzi o jakieś pieniądze z Unii? – Nie, sama klinika chce się w ten sposób rozreklamować – słyszę. Jednak potem odmawiają odpowiedzi na temat cen, rynku i branży. – W tej chwili to zbyt delikatny temat – brzmi wytłumaczenie.
Dlaczego delikatny? To dziwi. Na Zachodzie działają porównywarki cen, można sprawdzić, ile za określone usługi trzeba zapłacić nie tylko w danym kraju, ale na całym świecie. Jednak u nas branża jest nieufna. Kliniki skrywają swoje biznesowe know-how i cenniki, tak więc nawet same firmy nie są w stanie porównać swojej oferty z innymi. A co dopiero pacjenci.
Niemniej rosnąca konkurencja wymusza obniżki cen. Mimo że ludzie i tak wyprzedadzą majątek, zadłużą się ciężko w bankach, aby tylko doczekać się dziecka. Albo biorą udział w promocjach polegających na tym, że jeśli ktoś odda do banku danej kliniki swoje jajeczka lub nasienie, procedura in vitro jest dla niego tańsza. W Invikcie kobieta, która odda innym matkom połowę pobranych od siebie komórek jajowych, zapłaci za zabieg tylko 300 zł.
Choć to strasznie brzmi dla osób, które oddałyby duszę, by mieć dziecko, materiał biologiczny, czyli jajeczka i nasienie, może być towarem. Jak każdy inny. Czyli – w zależności od swojej wartości ma swoją cenę. Jest to towar szczególny, gdyż zależy od niego to, czy w wyniku sztucznego zapłodnienia na świat przyjdzie zdrowe dziecko, oraz to, jak będzie ono wyglądało, jakie będzie miało uzdolnienia i temperament. Poza rynkiem medycznym nie brak osób, które chciałyby na tym zarobić. Zgłaszają się do banków nasienia lub próbują zrobić interes na własną rękę. Internet jest pełen takich ogłoszeń. Jak to: „Mam 38 lat, należę do MENSY (IQ 156 ), posiadam dwójkę dzieci. Sprzedam nasienie. Metoda zapłodnienia wyłącznie drogą inseminacji”.
Ceny – olbrzymia rozpiętość, od 300 do nawet 10 tys. zł. Te najwyższe oczekiwania ma 27-letni blondyn o brązowych oczach z woj. mazowieckiego (waga 90 kg, BMI 28,41, grupa krwi 0RH+, nie pije, nie pali, z zawodu ekonomista).
Ogłaszają się także kobiety: „Mam 21 lat, 179 cm wzrostu, więc należę do wysokich osób, jestem naturalną blondynką z niebieskimi oczami. Bez nałogów, zdrowa, nigdy nie miałam problemów zdrowotnych, w mojej rodzinie nie ma chorób dziedzicznych ani żadnych wad związanych z rozwojem itp. Jestem honorowym dawcą krwi (moja grupa to 0RH-). Nigdy nie miałam żadnych problemów ginekologicznych, mam regularne cykle”.
Tutaj przy większości anonsów pojawia się kwota 10 tys. zł. I na takie oferty znajdują się chętni, choć niebezpieczeństwo wzięcia komórek „z ulicy”, od nieprzebadanych dokładnie dawców, jest duże. Dobre kliniki korzystają z zagranicznych, certyfikowanych banków nasienia.
Władzo, ureguluj
Dlatego też zarówno branża, jak i pacjenci czekają na głos Ministerstwa Zdrowia w sprawie refundacji. Sam resort zapewnia, że termin połowy lipca jest niezagrożony, a obecnie – jak informuje Krzysztof Bąk, rzecznik prasowy – program leczenia niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego jest opiniowany przez Agencję Oceny Technologii Medycznych. Biorąc pod uwagę, że tego typu zabiegi prowadzi się w Polsce od ponad 25 lat, trochę późno się do tego zabrano. Ale lepsze to niż nic. Pozostaje też otwarta kwestia, kto będzie kwalifikował do udziału w programie poszczególne kliniki i na jakich zasadach. Kłopot w tym, że znakomita większość fachowców, którzy się na tym znają, prowadzi własne kliniki. Dlatego też, jak mówi jeden z lekarzy, wszyscy się teraz przyczaili i nie chcą o tym rozmawiać.
Jednak równie ważne, a pewnie i ważniejsze niż wprowadzenie refundacji jest to, aby wreszcie prawnie uregulować zagadnienia dotyczące zapłodnienia pozaustrojowego. I nie tylko dlatego, że Bruksela grozi nam karami finansowymi, ale również z tego powodu, że brak obowiązujących standardów jest niebezpieczny dla pacjentów. Wątpliwy etycznie. Oraz – tak, tak – nieuczciwy biznesowo.