NHS, czyli brytyjski odpowiednik Narodowego Funduszu Zdrowia – jak twierdzi „The Telegraf” – chce w tym roku ściągnąć lekarzy rodzinnych głównie z Polski, Litwy i Grecji. Oferuje 90 tys. funtów pensji rocznie i pomoc w zmianie miejsca zamieszkania. Gazeta twierdzi, że w tym tygodniu zaczynają się 12-tygodniowe szkolenia, na których lekarze poznają wymogi brytyjskiego systemu ochrony zdrowia. Ośrodek szkoleniowy NHS zlokalizowany jest w... Polsce. Informacje te potwierdzają lokalni urzędnicy odpowiedzialni za zdrowie, ale centrala NHS na żadne z pytań zadanych przez DGP w tej sprawie nie odpowiedziała. Odpisała nam, że odmawia komentarza.

Reklama

– Po ujawnieniu tych informacji wybuchł skandal i teraz próbują zamieść sprawę pod dywan. Ale wiadomo, że rekrutacja, i to nie tylko lekarzy rodzinnych, jest prowadzona przez firmy zewnętrzne i placówki medyczne z aprobatą, a nawet wsparciem NHS – mówi nam jeden z polskich lekarzy pracujących w Anglii. On sam emigrował 10 lat temu, gdy w Wielkiej Brytanii postanowiono obniżyć koszty i wprowadzić odpowiednik polskiej nocnej oraz świątecznej opieki zdrowotnej (przychodnie dyżurne), by ludzie po zamknięciu gabinetów lekarskich nie tłoczyli się w szpitalach. Na gwałt ściągano lekarzy z Polski, nawet bardzo słabo znających język – bo opłacało się ich wyszkolić. Teraz na ofertę NHS skusić mogą się zwłaszcza młodzi. – To pokolenie, które nieźle lub biegle mówi po angielsku, jest bardziej mobilne – mówi Jacek Krajewski, lekarz rodzinny i szef Porozumienia Zielonogórskiego. – Zwłaszcza rezydenci i medycy pracujący nie we własnych praktykach mogą być zainteresowani taką ofertą – dodaje.

W Polsce średni wiek lekarza wykonującego zawód to ponad 49 lat, zaś specjalistów, w tym rodzinnych, to aż ponad 54 lata. Wielu jest już w wieku emerytalnym. Jak ostrzega Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, jeśli nie będziemy kształcić więcej lekarzy i nie zatrzymamy ich w kraju, grozi nam demograficzna katastrofa.

W medycynie rodzinnej problem się pogłębia. Jak niedawno pisaliśmy, część specjalistów pracujących w podstawowej opiece zdrowotnej nie chce przyjmować już zapisów od nowych chorych, bo brakuje im czasu na tych, których mają pod opieką. Rząd zamierza rozwijać POZ, ale na razie praca lekarza rodzinnego była na tyle mało atrakcyjna, że liczba medyków podejmujących się specjalizacji medycyna rodzinna, spada średnio o 79 osób rocznie. To dużo, biorąc pod uwagę, że specjalistów tej dziedziny wykonujących zawód mamy niespełna 11 tys.

Drenaż polskich kadr trwa

Reklama

To, że lekarze są zainteresowani pracą poza krajem, widać m.in. po liczbie wydanych dokumentów niezbędnych, by wyjechać do pracy za granicę. Aż 871 medyków, w tym 177 dentystów, wystąpiło w zeszłym roku o wydanie zaświadczenia o postawie etycznej, które pozwala starać się o uznanie kwalifikacji w innych krajach UE – wynika z danych Naczelnej Izby Lekarskiej. W latach 2014–2015 liczba ta przekraczała nawet tysiąc. Ten rok może okazać się rekordowy m.in. ze względu na brytyjskie zakusy, ale i frustrację rezydentów, którzy po ostrej walce mają dostać podwyżki rzędu kilkudziesięciu złotych miesięcznie.

Wystąpienie o dokument umożliwiający pracę za granicą nie oznacza od razu wyjazdu. Ale trzeba pamiętać, że część lekarzy migruje i wcale go nie pobiera. Nie jest on wymagany np. w USA czy Kanadzie. Państwa kuszą naszych specjalistów, bo za granicą cieszą się świetną opinią. Polacy są znakomicie wykształceni i przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. Łatwo ich też skusić zarobkami, np. specjalista w Szwecji może zarobić 35 tys. – 40 tys. zł brutto miesięcznie, i to pracując na jednym etacie. W Polsce, jak wskazują najświeższe dane resortu zdrowia, mając I stopień specjalizacji, zarabia się średnio 4,3 tys. zł pensji zasadniczej brutto, a niespełna 6,6 tys. zł łącznie z dyżurami.

Ale jak pokazują dane samorządu lekarskiego, to już nie płaca jest głównym motorem wyjazdów. Lekarze chcą pracować krócej, mieć czas dla rodziny i szanse na awans. – Nie stać nas, by kształcić lekarzy dla innych państw. Musimy znaleźć rozwiązania i środki finansowe, by zatrzymać ich w Polsce – mówi Grzegorz Byszewski, ekspert Pracodawców RP. Kłopot w tym, że za brak lekarzy oceniany jest resort zdrowia, ale za pieniądze odpowiada minister finansów. Ten ostatni ma ważniejsze politycznie wydatki – np. program 500 plus.

Część medyków szuka jeszcze innego rozwiązania, np. od poniedziałku do piątku pracują w Polsce, a w weekendy biorą dyżury w Wielkiej Brytanii lub np. 1–2 tygodnie w miesiącu znieczulają pacjentów w Skandynawii.

Do nas przyjechać nie chcą

Niestety luka po wyjeździe naszych medyków nie zostanie zapełniona przez obcokrajowców. Mamy wyśrubowane wymogi, a na dodatek na czas uzupełnienia kwalifikacji, np. przez lekarzy z Ukrainy, nie zapewniamy im dochodów. Jak wynika z danych OECD, w Polsce niewiele ponad 2 proc. pracujących lekarzy to osoby, które kończyły studia medyczne za granicą. To jeden z najniższych wskaźników w całym OECD. W Niemczech i we Francji jest to 9,5–10 proc., w Wielkiej Brytanii ponad 28 proc., a w Norwegii i Islandii 36–37 proc. Lekarzy jest bowiem o wiele łatwiej i taniej kupić z innego kraju, niż wyszkolić za pieniądze własnych podatników. Jarosław Gowin, szef resortu nauki, informował, że wykształcenie lekarza w Polsce kosztuje państwo aż 500 tys. zł.