Dr Lowell E. Schnipper, onkolog Beth Israel Deaconess Medical Center, podkreślił, że chodzi o badania i terapie wykonywane "na wszelki wypadek". Część lekarzy je zleca, by mieć większą pewność, że uczynili wszystko, by zwiększyć szanse chorego na pokonanie choroby lub przedłużenie mu życie. Inni chcą uniknąć procesów wytaczanych przez niezadowolonych pacjentów, zarzucających im "zaniechanie leczenia". Są to jednak kosztowne procedury, nie zawsze przydatne, w dodatku czasami wręcz szkodliwe.
Według American Society Of Clinical Onkology (ASCO), chodzi przede wszystkim o rutynowo wykonywane badania obrazowe, takie jak tomografia komputerowa, pozytonowa tomografia emisyjna (PET) oraz scyntygrafia. Pozwalają one określić, czy w organizmie chorego nie ma jakiegoś nowego ogniska choroby, świadczącego przerzutach do innych narządów oraz kości, dzięki czemu w porę można rozpocząć kolejny etap terapii. Ale takie specjalistyczne badania diagnostyczne nie są potrzebne u chorych z wczesną postacią raka piersi i raka prostaty.
Dr Lowell E. Schnipper przekonywał, że wbrew oczekiwaniom u tych pacjentów tomografia, PET i scyntygrafia wcale nie przyspieszają wykrycia pierwszych oznak przerzutów. Nie zwiększają też szans przeżycia chorych. Mogą natomiast narażać chorych na dodatkowe stresy i procedury, gdyż czasami dają tzw. wyniki fałszywie pozytywne. Badania obrazowe sugeruje wtedy, że może być nowe ognisko raka, ale ani kolejne badania obrazowe, ani biopsja tego nie potwierdzają.
Z przedstawionych na kongresie danych wynika, że tylko u 1 proc. mężczyzn z wczesną postacią raka prostaty przydatne są tego rodzaju specjalistyczne badania obrazowe. W przypadku raka piersi większość nawrotów choroby wykrywanych jest podczas zwykłych oględzin chorego lub przy użyciu mammografii, a nie dzięki specjalistycznej diagnostyce.
Na spotkaniu w Chicago eksperci zwracali też uwagę na powszechne nadużywanie chemioterapii u pacjentów z zaawansowaną choroba nowotworową, szczególnie w przypadku raka płuc i jelita grubego. W USA podawana jest ona aż 49 proc. chorych na raka płuca, którzy są już w tak kiepskiej kondycji, że nie są nawet w stanie się poruszać. Nie wstają z łóżka albo przebywają jedynie w fotelu i wymagają stałej opieki. Chemioterapia w takiej sytuacji nie przedłuża życia ani nie poprawia samopoczucia chorego - wykazują badania.
Niektórzy chorzy otrzymują kolejne chemioterapeutyki, choć od początku nie reagują na podawane im leki. Tymczasem w kolejnych cyklach nieudanego leczenia zmiana leków na ogół już nie pomaga. W przypadku raka płuc na trzeci kurs zmodyfikowanej terapii odpowiada jedynie 2 proc. chorych, a na czwarty nie reaguje już żaden chory.
Według ekspertów ASCO chorzy w osłabieni, nie reagujący na terapie, powinni być kierowani do leczenia paliatywnego, bardziej dla nich przydatnego. Lekarze muszą przekonywać chorych, że chemioterapia jest toksyczna i nie zawsze może być stosowana. - Musimy pamiętać, że nie możemy szkodzić pacjentom - powiedział dr Schnipper.
Nie wszyscy onkolodzy się z nim zgadzają. Część lekarzy twierdzi, że nie można im narzucać, jak mają leczyć, bo nie wszyscy pacjenci pasują do przyjętych schematów postępowania. Chorzy sami często domagają się dodatkowych badań i chemioterapii, bo "chcą spać spokojnie".
Nie wiadomo, jak często w onkologii zlecane są niepotrzebne i nadmierne badania oraz terapie. Podczas konferencji przypomniano, że z badań, które opublikowano w 2008 r. wynika, że w USA w całej opiece medycznej aż 30 proc. stosowanych procedur jest zbędnych, czyli takich, które nie przyczyniają się do poprawy stanu chorych, a jedynie zwiększają koszty leczenia.