Ofiarą takiej sytuacji padł lekarz ze szpitala im. Orłowskiego w Warszawie. Jego opowieść jak w soczewce skupia nieprawidłowości. Razem z grupą lekarzy i pielęgniarek tej placówki został skierowany na test, gdyż u jednego z pracowników stwierdzono koronawirusa. Wymazy pobrano 10 kwietnia. Analizę wykonało laboratorium Narodowego Instytutu Leków przy ul. Chełmskiej w Warszawie. W niedzielę dostałem telefon, że wynik jest dodatni - opowiada. To samo usłyszało kilka innych osób z tej grupy. Wszystkich, razem z rodzinami, skierowano na kwarantannę.

Zamoczona próbka

Kiedy otrzymali badania e-mailem, przeżyli kolejny szok. W opisie pojawiły się uwagi: "próbka zamoczona z zewnątrz" oraz "możliwa kontaminacja próbki", a wynik badania "należy interpretować w połączeniu ze stanem klinicznym pacjenta". Nikt z nas nie miał objawów, stąd zrodziły się wątpliwości - mówią nam. Kolejne wyniki dały negatywny wynik. Niestety, długo nikt nie powtórzył badania. Nie zmieniło to również wytycznych dotyczących np. kwarantanny.
Jeden z pracowników medycznych, u którego rzekomo zdiagnozowano chorobę, zadzwonił do NIL. Tam usłyszał, że próbka mogła być nieszczelna. Jak mogło do tego dojść? Spytaliśmy laboratorium. Rozpakowując próbkę, nie mamy możliwości określenia, kiedy i jak doszło do jej zawilgocenia - mówi nam Iza Książek, dyrektor ds. badań kontrolnych placówki. Wskazuje, że 80 proc. błędów, do jakich dochodzi w procesie diagnostycznym, to przedlaboratoryjne. I wylicza: gdy wymaz wykonany jest niewłaściwie, np. zbyt płytko lub na wymazówce jest za mała ilość materiału albo próbka zostanie zbyt rozcieńczona, może się zdarzyć, że materiał przesłany do badań nie będzie zawierał wystarczającej liczby cząstek wirusa, więc wynik będzie fałszywie negatywny. Co do transportu są dokładne wytyczne, by nie doszło do wycieku czy zamoczenia. Jak było w tym przypadku? "Prawidłowo pobrany od pracowników materiał do testów, prawidłowo zapakowany, rutynowo został przekazany do Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Warszawie" – informuje nas Jolanta Borowiecka-Tenus, zastępca dyrektora ds. lecznictwa szpitala. Laboratorium zaprzecza. "Próbki były dostarczone w pakiecie [a nie powinny być – przyp. red.], tzn. opakowania zasadnicze miały ze sobą styczność" – słyszymy. Fakt ten został odnotowany w dokumentacji placówki.
Reklama
Zdaniem GIS za dostarczenie próbki odpowiada podmiot zlecający, ten jednak najwyraźniej błędu nie widzi. W wojewódzkim sanepidzie słyszymy dodatkowo, że niewłaściwie transportowane i zamoczone próbki to problem bardzo częsty.
Reklama

Machina ruszyła

Kluczowe pytanie brzmi: dlaczego, mimo wątpliwości, w ogóle wykonano badanie? Zgodnie z rozporządzeniem ministra zdrowia dotyczącym standardów badań laboratoryjnych nie ma możliwości odstąpienia od badań bez zgody lekarza zlecającego – mówi Książek. Dodaje, że po pierwsze na wyniku badania były komentarze dotyczące próbki i wyniki, ale w jej ocenie powinna zapaść decyzja o ponownym pobraniu materiału do badań i czasowym odsunięciu osób od pracy do momentu uzyskania nowego wyniku. Podkreśla, że diagnosta laboratoryjny nie ma wpływu na decyzje zlecania badań. To samo słyszymy w innych laboratoriach: badania interpretuje lekarz i to on decyduje.
Takiego postawienia sprawy nie rozumie prof. Katarzyna Dzierżanowska-Fangrat, Krajowa konsultant ds. mikrobiologii lekarskiej. Zgodnie z zasadami diagnostyki laboratoryjnej w przypadku stwierdzenia błędu przedlaboratoryjnego w momencie przyjmowania próbki do laboratorium należało odrzucić niewłaściwie zabezpieczony materiał, poinformować zleceniodawcę o zaistniałym błędzie i zwrócić się o pilne pobranie i przesłanie nowej próbki. Nie wolno badać nieprawidłowo przygotowanego materiału (tj. źle pobranego, przechowywanego lub nieprawidłowo transportowanego), ponieważ uzyskane w ten sposób wyniki są niewiarygodne. Za ocenę przydatności materiału odpowiada diagnosta laboratoryjny.
W przypadku podejrzenia kontaminacji próbki nie powinna być brana pod uwagę jako wiarygodny materiał diagnostyczny - wtóruje Jan Bondar, rzecznik GIS.
Ta sytuacja jednak pokazuje, że są różne interpretacje przepisów. Poza tym pracownicy, których uznano za chorych, nie mieli już jak się odwołać od decyzji. Zaczęli alarmować o sytuacji sanepid. Stacja powiatowa odsyłała do wojewódzkiej. Nikt nie mógł wskazać osoby, która w tej sytuacji podjęłaby wiążącą decyzję. -Ruszyła machina – usłyszeli. Mam małe dziecko, męża. Musieliśmy się rozdzielić – opowiada lekarka, u której pierwszy wynik był pozytywny. Jedna z pielęgniarek zostawiła męża z dwójką małych dzieci. Mężczyzna na przymusowym postojowym ma teraz poważne problemy w pracy i nie wie, czy zdoła ją utrzymać. Poza tym większość z nas jest na kontraktach, co znaczy, że gdy nie przychodzimy do pracy, nie zarabiamy – dodaje lekarz.
Podobna sytuacja była w Szpitalu Bródnowskim. Po pierwszych badaniach okazało się, że ponad 70 pracowników medycznych ma pozytywne wyniki. Zawieszono po kolei czasowo pracę trzech oddziałów. Większość osób przechodzi chorobę bezobjawowo – mówi dyrektor placówki. Po tym doświadczeniu rozpoczęli testy dla wszystkich i pacjentów i cykliczne testy kontaktowo-przesiewowe personelu. Pierwotnie wysyłaliśmy próbki do jednego z prywatnych laboratoriów. Kiedy w jednym dniu u trójki pacjentów uzyskano pozytywny wynik – wysłano ich do szpitala jednoimiennego, czyli takiego, który przyjmuje tylko chorych z COVID-19. Ten wykonał dwukrotnie badania kontrolne w swoim laboratorium i odesłał z powrotem pacjentów z ujemnymi wynikami. Jednak samo przesyłanie pacjentów oraz pobyt w szpitalu jednoimiennym już stanowił ryzyko.
Od tego momentu Szpital Bródnowski zaczął ostrożniej patrzeć na wyniki. Kiedy po kolejnym teście przesiewowym personelu wyszło, że wszyscy lekarze z jednego oddziału są pozytywni, bez objawów choroby, z marginalnym ryzykiem kontaktu z chorym - pobrano materiał jeszcze raz do innego laboratorium. Kontrolne testy były ujemne. Problem polega na tym, że lekarze już byli przez sanepid oznaczeni jako pozytywni ze wskazaniem do procedur izolacyjnych. Nie było ich jak stamtąd wyciągnąć. Informowaliśmy sanepid, tam rozkładano ręce - mówi szpital. Dla szpitala brak jednego pracownika powoduje poważne kłopoty organizacyjne.
Podobna historia była w szpitalu w Miechowie, który wykonał testy kilku pacjentom w laboratorium należącym do prywatnej firmy Diagnostyka. Wyszły pozytywnie, dlatego pacjenci zostali przewiezieni do szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, gdzie wykonano im raz jeszcze testy. W przypadku ok. 10 proc. osób okazały się negatywne. Z kolei szpital w Jastrzębiu-Zdroju, który korzystał z usług Kardio-Med Silesia, po pierwszej serii testów z wynikiem pozytywnym u 56 osób zamknął izbę przyjęć. – Wyniki pozytywne przybywały lawinowo. Szukaliśmy źródła zakażenia, do tego nikt nie miał objawów. Stąd szybka decyzja dyrekcji o ponownych testach w innych laboratoriach. Dziś już wiemy, że u nikogo nie potwierdził się wynik pozytywny – mówi Marcelina Kowalska, rzeczniczka szpitala.

Presja czasu

Laboratoria podkreślają, że w obecnej sytuacji trudno mówić wyłącznie o ich winie, bo nawet nawet 80 proc. błędów powstaje na etapie przedlaboratoryjnym. Wystarczy, że wymaz nie był zbyt mocny albo niezbyt głęboko zrobiony i wynik może być niepoprawny. W takiej sytuacji powinno się próbkę pobrać raz jeszcze, podobnie jak wtedy, gdy się rozlała – mówi dr Tomasz Anyszek, pełnomocnik zarządu ds. medycyny laboratoryjnej Diagnostyki (z której usług korzystał szpital w Miechowie). Zdaniem Anyszka przyczyną rozbieżności może być rodzaj testu, z którego korzysta laboratorium. Na rynku są trzygenowe, dwugenowe i ciągle też jednogenowe. – Te pierwsze są najbardziej czułe, jednogenowe – najmniej, dlatego istnieje konieczność ich potwierdzania dla uzyskania wiarygodnego wyniku.
Dziś, gdy laboratorium ma wątpliwości co do interpretacji, może skorzystać z możliwości weryfikacji w NIZP-PZH (Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego - Państwowym Zakładzie Higieny). Jednakże trzeba pamiętać, że materiał genetyczny wirusa jest mało stabilny i ponowne wykonanie badania z próbki oryginalnej nie będzie już dokładnym odtworzeniem sytuacji z badania pierwszego.
Na pytanie, czy często laboratoria mają do czynienia z nieprawidłowościami, np. przy transporcie i z jakością próbek, Ministerstwo Zdrowia kieruje nas do GIS. – Główny inspektor sanitarny nie posiada takich danych. Nie mamy właściwości do nadzoru merytorycznego nad laboratoriami diagnostycznymi w kraju. Sugeruję zwrócenie się z pytaniem do Krajowej Izby Diagnostów Laboratoryjnych – radzi rzecznik GIS. Ta z kolei kieruje nas do NIZP-PZH jako "sprawującego funkcję laboratorium referencyjnego i zajmującego się nadzorem merytorycznym".
Współpraca Patrycja Otto