W Ameryce czy Europie żywność nigdy nie była tak tania, jak obecnie. Kosztuje na tyle mało, że dosłownie nie warto się po nią schylić. Do tego stopnia, że aż połowa pełnowartościowych zbóż, mięsa czy nabiału nigdy nie trafia na stoły konsumentów, tylko ląduje w koszu na śmieci. Ale tak gigantyczne marnotrawstwo już wkrótce może skończyć się tragicznie.

Reklama

Choć kryzys mocno uderzył po kieszeniach amerykańskich konsumentów, udział wydatków na żywność spadł za oceanem do rekordowo niskiego poziomu. Przeciętna rodzina w Stanach Zjednoczonych przeznacza już tylko 6,9 proc. swojego budżetu na zakup żywności, kilka razy mniej niż dwa pokolenia temu. W Europie żywność jest nieco droższa, ale i lepsza jakościowo. Stąd na Starym Kontynencie zakup produktów spożywczych pozostaje trochę większą pozycją w domowych wydatkach. Ale wciąż marginalną. Zdaniem OECD na ten cel przeciętny Niemiec poświęca już tylko 11,4 proc. dochodów. W Polsce na żywność wydajemy zdecydowanie więcej: 22 proc. Ale to i tak nic w porównaniu do początków transformacji, gdy ta pozycja pochłaniała przeszło połowę dochodów Polaków.

Jak to możliwe, że Amerykanie i Europejczycy nie tylko jedzą do syta, a nawet jedzą za dużo (co trzeci mieszkaniec USA ma nadwagę), a wydają na żywność tak mało? – To wynik niespotykanej rewolucji w technikach produkcji żywności, lecz także pogarszającej się jakości – mówi DGP Federica Zolla z organizacji producentów żywności COPA-COGECA w Brukseli.

Pojęcie o skali zmian daje rynek zbóż. W minionych 40 latach globalna produkcja kukurydzy potroiła się, z 4 mld buszli (jeden buszel to ok. 35 l) w 1970 r. do 12 mld dziś. Wydajność produkcji rośnie w astronomicznym tempie. Jeszcze w 1990 r. z jednego hektara amerykański farmer mógł wyciągnąć 118 buszli ziarna. Dziś to już 153 buszli.

Reklama

Miliardy zmarnowanych ton

Łańcuszek zmian, który doprowadził w ciągu jednego pokolenia do tak znaczącego spadku cen żywności, zmienił pracę nie tylko na farmie. Zrewolucjonizował także przetwórstwo spożywcze. Choć naturalne surowce spożywcze są dziś niezwykle tanie, i one są zastępowane przez „sztuczne składniki identyczne z naturalnymi”, często kryjącymi się pod kryptonimami E i szeregiem cyfr. W ten sposób konsument ma wybór: albo bardzo tania, nafaszerowana kaloriami żywność, albo tania, ale nie już tak bardzo, pełnowartościowa oferta. Właśnie dlatego gdy produkty z górnej półki w paryskich sklepach oferują średnio odpowiednik tysiąca kalorii za 18,16 euro, to ich sztuczne substytuty zaniżają tę cenę już do 1,76 euro – wynika z raportu opublikowanego niedawno w dzienniku „Le Monde”.

– W krajach, gdzie sztuczne składniki w produktach żywnościowych są najbardziej rozpowszechnione, często poprzez sieci fast foodów, ma to poważne skutki dla zdrowia społeczeństwa. Ale to nie tylko wina sieci restauracji i sklepów spożywczych, które chcą maksymalizować zysk. Zjawisko jest częścią cywilizacji, w której tempo życia jest coraz szybsze i czasu na jedzenie jest coraz mniej – tłumaczy DGP Andrew Chapple z Institute of Food Research (IFR) w Londynie.

Reklama

Dane statystyczne potwierdzają tę tezę. Im mniej czasu poświęca się w danym kraju na jedzenie, bo w diecie dominuje tzw. junk food, tym otyłość jest zjawiskiem bardziej powszechnym. Przeciętny Amerykanin spędza przy stole łącznie zaledwie 70 minut dziennie, ale co trzeci mieszkaniec USA waży zbyt dużo w stosunku do swojego wzrostu. W Polsce na jedzenie poświęcamy już 90 minut, a otyli stanowią 12 proc. naszego społeczeństwa. Natomiast w Japonii, gdzie potrawy degustuje się przez dwie godziny w ciągu doby, otyli to zupełny margines: 4 proc. ludności.

Niska cena żywności prowadzi jednak do jeszcze bardziej szokującego zjawiska: warta jest tak mało, że nikomu nie zależy, aby racjonalnie ją wykorzystywać. W opublikowanym właśnie raporcie eksperci prestiżowej londyńskiej Institution of Mechanical Engineers wskazują, że dochodzi do gigantycznego marnotrawstwa. Każdego roku na świecie powstaje około 4 mld t jedzenia. Ale aż 1/3, a być może nawet połowa (od 1,2 do 2 mld t) nigdy nie trafia do ust konsumentów. Góry mięsa, rzeki mleka, kaniony jogurtów, serów czy chleba, które trafiają na kompost lub są palone, to nie tylko specyfika krajów bogatych. To proceder, który nie omija żadnego regionu świata. Tyle że jest spowodowany różnymi czynnikami.

Z promocji do kubła

Osiągnięcie takiego celu wymagałoby jednak całkowitej zmiany zasad działania rynku. Wyjątkowo niskie ceny wywołują bowiem znacznie więcej negatywnych zjawisk niż samo niszczenie żywności przez farmerów. Wielkie sieci handlowe regularnie organizują promocje, w ramach których niemal za bezcen sprzedają cukier, wołowinę, soki czy makaron, pod warunkiem że konsumenci za jednym razem nabędą większą ich ilość. Skutek: także w tym przypadku znaczna część żywności trafia do kubła, bo klienci kupują jej znacznie więcej, niż naprawdę potrzebują.

– Świetnie działa system bardzo wyrafinowanych technik sprzedaży, które mają zapewnić maksymalne obroty hipermarketom. Opakowania towarów są nadmiernie pojemne w stosunku do potrzeb, w szczególności singli. Na pierwszy plan wysuwa się argument ceny, a nie jakości produktów. Udaje się, że wołowina wołowinie równa, choć jedna pochodzi od krów ras mięsnych, inna od mlecznych. Także ustawienie półek jest zaprojektowane w taki sposób, aby konsument przeszedł przez maksymalnie wiele rejonów i natknął się jak najwięcej promocji – tłumaczy Andrew Chapple.

Tania żywność jest szczególnie rozpowszechniona w krajach, gdzie silną pozycję uzyskały sklepy dyskontowe, jak Lidl czy Aldi. To m.in. przypadek Niemiec – tu ceny w sklepach są wyraźnie niższe niż w sąsiedniej Francji. Aby utrzymać się na rynku, farmerzy i przedsiębiorstwa spożywcze jeszcze bardziej ograniczają koszty produkcji.

Spadek cen żywności powoduje także, że producenci coraz bardziej skracają terminy przydatności produktów do spożycia. Dla nich to dobry interes: klienci, którzy w ciągu paru dni nie zjedzą jogurtu czy paczkowanej szynki, wyrzucą ją do kosza i znów pojawią się w sklepie. Obrót więc przyspiesza kosztem tego, że w pełni zdatne do spożycia produkty niepotrzebnie trafiają do śmietnika.

Londyńscy eksperci twierdzą, że gdyby ceny żywności były nieco wyższe i nabrano by do niej szacunku, bez żadnych szczególnych zmian w zakresie i metodach produkcji można w skali świata zwiększyć konsumpcję aż o 70 procent. Tu i ówdzie pojawiają się inicjatywy, które zmierzają w tym kierunku. Pod naciskiem organizacji obywatelskich niektóre hipermarkety zaczynają traktować żywność z większym szacunkiem. Jedną z nich jest potentat handlowy Morrisons, który zawarł porozumienia z farmerami w sprawie dostawy owoców i warzyw, które są pełnowartościowe, ale nie spełniają najwyższych norm estetycznych. W sklepach sieci klienci, którzy kupią „normalne” jabłka czy gruszki, otrzymują za darmo taką samą ilość „felernych”. Takie inicjatywy pozostają jednak odosobnione. Gwałtowny wzrost podaży żywności na rynku nie wszystkim jest na rękę. – Przede wszystkim miałby fatalny wpływ na ceny. Handel żywnością i jej produkcja przestałyby być opłacalne, a przynajmniej marże zysku załamałyby się – wskazuje Federica Zolla.

W końcu zabraknie

Do zmiany zachowania producentów żywności zmusi jednak nie ekonomia, lecz demografia. Średnio co 12 lat liczba ludności świata wzrasta o kolejny miliard. W takim tempie za 30 lat będzie nas o 1/3 więcej niż obecnie, przeszło 9,5 mld zamiast dzisiejszych 7 mld. Tyle że przy powszechnych dziś metodach produkcja żywności za tym nie nadąży.

Jednym z powodów jest to, że coraz więcej z nas wybiera przysmaki, których produkcja kosztuje więcej. Nie tylko w Europie i Stanach Zjednoczonych, lecz także w Chinach ci, których na to stać, odstawiają na bok tanie przetwory zbożowe na rzecz wyrobów bardziej wyrafinowanych, a przede wszystkim wołowiny i wieprzowiny. Taka zmiana diety oznacza konieczność zasadniczego zwiększenia areału upraw. – Przy obecnych technologiach upraw z jednego hektara można zebrać ziemniaki lub zboża potrzebne do wyżywienia 19–22 osób. Jednak wykorzystanie tego samego hektara na hodowlę bydła starczy do zaspokojenia potrzeb żywnościowych zaledwie 2–3 osób – wskazuje Andrew Chapple.

Wolnych terenów, które nadawałyby się pod uprawy, zaczyna zaś brakować. Aby utrzymać masową produkcję (i tanią żywność), w minionych 20 latach areał upraw zwiększył się o 12 proc. Dziś prawie połowa (4,9 na 10 gigahektarów) gruntów, które nadają się na potrzeby rolnictwa, jest już wykorzystywana. – Dalsze powiększanie obszarów nieodzownie musiałoby się wiązać z likwidacją bardzo cennych terenów chronionej przyrody i miałoby fatalny wpływ na klimat Ziemi – ostrzega Chapple. Jego zdaniem opinia publiczna nie dostrzega problemu marnowania taniej żywności, ale nie ma już przyzwolenia na rabunkową gospodarkę lasów. Świadczy o tym batalia, jaka doprowadziła po wielu latach do powstrzymania karczunku Puszczy Amazońskiej w Brazylii.

Jeszcze większą barierą dla produkcji taniej żywności jest rabunkowa gospodarka wodna. Aby uzyskać duże plony, szczególnie w rejonach o trudnym klimacie, konieczne jest bardzo intensywne nawadnianie. To właśnie dlatego zużycie wody rośnie w astronomicznym tempie. W tym roku na świecie zostanie wypompowanych 3,8 bln m sześc., z czego 70 proc. na potrzeby rolnictwa. Jednak w ciągu zaledwie 30 lat ta liczba ma urosnąć od 2,5 do 3,5 razy, do 10–13 mld m sześc. Tyle że tak dużej ilości nieskażonej wody już prawdopodobnie nie będzie. Nawet Arabia Saudyjska, jeden z najbogatszych krajów świata, musiała porzucić swoją politykę samowystarczalności żywnościowej, bo po prostu nie było jej na nią stać. Konieczna była bowiem budowa coraz głębszych studni do nawadniania pól.

Podobny problem napotyka coraz więcej krajów, w tym Maroko, Hiszpania, Meksyk, Grecja. Tam, gdzie rolnictwo nie jest subwencjonowane, jak właśnie w Meksyku, pozbawieni wody chłopi nie mogą dłużej uprawiać gruntów i często są skazani na wegetację na obrzeżach wielkich miast lub emigrację do Stanów Zjednoczonych. – Już 40 proc. taniej żywności na świecie jest uprawiane na terenach sztucznie nawadnianych. W szczególności nieefektywna jest pod tym względem hodowla bydła: wymaga aż 50 razy więcej wody w przeliczeniu na uzyskaną kalorię żywności niż zboża – wskazują w swoim raporcie londyńscy eksperci.

Podobne są proporcje, gdy chodzi o zużycie energii dla produkcji taniej żywności. Jest ona potrzebna w ogromnej ilości przede wszystkim do wytwarzania komponentów niezbędnych dla intensywnych upraw, jak nawozy azotowe czy pestycydy. Co gorsza, w procesie produkcyjnym wykorzystuje się przede wszystkim gaz ziemny i inne kopalne surowce energetyczne przyczyniające się do wzrostu emisji dwutlenku węgla i powstawania efektu cieplarnianego. Jednak przy hodowli bydła ilość energii koniecznej do wytworzenia odpowiednika jednej kalorii jest 35 razy większa niż w przypadku upraw polowych.

Międzynarodowa Organizacja ds. Żywności FAO ostrzega, że żywności, która trafia do konsumentów, wcale nie jest aż tak w bród, jak by to wynikało z jej niskiej ceny. Z każdym rokiem coraz trudniej odbudować strategiczne rezerwy, które są uruchamiane na wypadek nieurodzaju. Jednym z przykładów jest produkcja ziarna. W 2012 r. na rynek trafiło 2,313 mld t, co tylko nieznacznie przewyższyło popyt (2,307 mld t). Wniosek narzuca się sam: albo rynek spożywczy się zmieni i skala ogromnego marnotrawstwa zostanie zmniejszona, albo pewnego dnia okaże się, że żywności dla wszystkich nie starcza, a ceny nagle skoczą w górę. Wtedy każdego z nas mocno zaboli.