Interna w Strzelnie, chirurgia dziecięca we Włocławku, ginekologia i neonatologia w Prudniku i Kluczborku – to tylko niektóre przykłady oddziałów, które zawiesiły działalność w związku z brakiem medyków. Przed tym, że prędzej czy później dojdzie do zamykania oddziałów, dyrektorzy mniejszych szpitali ostrzegają od co najmniej kilku miesięcy. Teraz ten czarny scenariusz zaczyna się realizować.

Kłopoty nie tylko w wakacje

W sezonie letnim problem narasta, bo często już nieobecność jednej osoby uniemożliwia spięcie grafików. Do wojewody kujawsko-pomorskiego wpłynął w ostatnim czasie wniosek od placówki w Mogilnie o czasowe zaprzestanie działalności oddziału chorób wewnętrznych (filia w Strzelnie) – od 20 czerwca do 7 lipca. Powód podano wprost – urlopy lekarzy i pielęgniarek. Są jednak placówki, które muszą zrobić przerwę na dłużej i w tym czasie intensywnie – choć często bezskutecznie – szukają lekarzy.

Do przychodni albo kliniki

Reklama
Problemy dotyczą głównie oddziałów internistycznych i ginekologiczno-położniczych, przede wszystkim ze względu na brak neonatologów. Jednak jeżeli oddział ginekologiczno-położniczy zawiesi działalność, to lecznica może dalej funkcjonować, bez internistów – nie da się. Bo są potrzebni na oddziale chorób wewnętrznych, na SOR i izbie przyjęć – wylicza Waldemar Malinowski, prezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych (OZPSP).
Reklama
Szpital w Kluczborku na swojej stronie informuje, że od kilku miesięcy szuka pediatry lub neonatologa, jednak lekarze nie chcą podjąć pracy w oddziale szpitalnym, wolą przyjmować pacjentów w przychodniach. Widać to także po najbardziej obleganych specjalizacjach – najwięcej chętnych jest na te, po których pracuje się w poradniach.
Wojciech Glinka, dyrektor szpitala w Kętrzynie, zwraca też uwagę, że młodzi lekarze chcą specjalizować się w dużych, wielkomiejskich klinikach. – W szpitalu w Olsztynie rezydentów jest 21, w placówce takiej jak w Kętrzynie nie ma żadnego. Teraz właściwie wszyscy idą do klinik, nie ma czegoś takiego jak praca w terenie, która pozwoliłaby poznać medycynę w takim powiatowym wymiarze – podkreśla.
Waldemar Malinowski ocenia, że zachęty finansowe już nie wystarczają, potrzebne są zmiany systemowe. – Być może musimy wrócić do starego systemu specjalizacji, kiedy były cztery podstawowe, a potem podspecjalizacje. Dziś lekarze, którzy robią specjalizacje zachowawcze, mają moduł interny przez trzy lata, najczęściej uczą się jej w klinikach. Później bardzo trudno postawić takiego specjalistę na dyżurze, żeby diagnozował zawał czy bóle brzucha – mówi szef OZPSP.

Specjalizacja w regionie

Postulaty dyrektorów częściowo spełnić ma nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, której projekt jest w konsultacjach. Zapisano w nim, że moduł z interny, pediatrii lub chirurgii ogólnej będzie trzeba robić przez pół roku w szpitalu I stopnia zabezpieczenia – najczęściej to placówki powiatowe lub miejskie. Minister zdrowia Łukasz Szumowski przekonuje, że dzięki temu rezydenci wyjdą poza macierzystą klinikę. – To jest konieczne, bo ile operacji wyrostka może zobaczyć lekarz robiący specjalizację w klinice onkologii, a ile w szpitalu powiatowym? – pyta retorycznie.
Pomysł nie jest niczym wyjątkowym – system odbywania części specjalizacji w mniejszych ośrodkach czy obowiązkowej pracy na prowincji przez jakiś czas obowiązuje m.in. w Skandynawii, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. W modelu brytyjskim szkolący się lekarze są w każdym szpitalu. Po pierwszych dwóch latach, kiedy to uczą się w miarę ogólnych podstaw, stają się jakby starszymi rezydentami i kierowani są do wszystkich typów lecznic. Czy w Polsce rezydenci powinni być w każdym szpitalu? – Współpraca w tym zakresie placówek powiatowych z lecznicami wyższego stopnia wydaje się niezbędna – przekonuje Jarosław Federowski, prezes Polskiej Federacji Szpitali i wykładowca akademicki.

Wsłuchać się w głos samorządów

Roman Kolek wicemarszałek województwa opolskiego: Trzeba wziąć pod uwagę specyfikę pracy w szpitalach – lekarze dyżurują całodobowo, co wiąże się z dużym obciążeniem i odpowiedzialnością – znacznie większą niż w przychodni. Weźmy chociażby sytuację, gdy przychodzi pacjent skierowany do szpitala, a tam – ze względu na ograniczoną liczbę miejsc – nie można go przyjąć, trzeba odesłać i lekarz musi wziąć na siebie związane z tym ryzyko. Dlatego też specjaliści nie chcą dyżurować, coraz częściej zwalniają się ze szpitali i przychodzą do opieki ambulatoryjnej. To praca zupełnie innej kategorii. Rozwiązaniem, w mojej ocenie, jest tworzenie kompleksów szpitalnych połączonych z opieką ambulatoryjną, na które byłyby przeznaczane większe pieniądze. Wówczas poradnia przyszpitalna brałaby większą odpowiedzialność za pacjentów, a lekarz, który pracuje w szpitalu, pracowałby także w opiece ambulatoryjnej, u tego samego pracodawcy. Taki system byłoby o wiele łatwiej zorganizować niż ten, z którym mamy obecnie do czynienia. Dlatego apelujemy, by wsłuchać się w głos samorządów, a nie tylko zrzucać na nas coraz większą odpowiedzialność.