Środowe przedpołudnie. Lekarze z Porozumienia Zielonogórskiego ogłaszają, że 15-godzinne negocjacje z ministrem zdrowia zwieńczył kompromis (m.in. usunięcie możliwości jednostronnej zmiany kontraktu przez Narodowy Fundusz Zdrowia i Ministerstwo Zdrowia) i że powracają do pracy. Kwadrans później Bartosz Arłukowicz informuje, iż udało mu się uzyskać niemal wszystko to, co chciał, a kwota pieniędzy przyznana na podstawową opiekę zdrowotną nie ulegnie zmianie.
Oglądając obie konferencje, można odnieść wrażenie, że nie dotyczyły one tych samych rozmów. O co więc obu stronom chodziło? Oczywiście o pieniądze. Ale w tym wypadku to nie było takie proste. Kością niezgody była nie tyle wysokość kwoty przeznaczonej na POZ (jej utrzymaniem chwalił się minister), ile jej podział na stawkę podstawową (kapitacyjną) i finansowanie leczenia niektórych chorób (np. cukrzycy). Do tego należy dodać kwestie proceduralne (m.in. czas zawierania kontraktów z NFZ). Być może najważniejsze były jednak złe emocje oraz urażone ambicje głównych aktorów negocjacji. Złośliwe głosy mogą jeszcze dodać, że również zbliżające się wybory parlamentarne i punkty u wyborców.
Ale by zrozumieć to wszystko, należy się cofnąć w czasie.
Reklama

W sylwestra gorąco

Reklama
Podobną sytuację przeżywaliśmy 11 lat temu: wówczas gabinety POZ także były nieczynne 2 stycznia. Powód był ten sam: brak porozumienia między Ministerstwem Zdrowia a Porozumieniem Zielonogórskim. – Nasza organizacja powstała w sierpniu 2003 r. jako wyraz obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec propozycji rządu SLD–PSL. Nie chcieliśmy się zgodzić na to, by lekarze podstawowej opieki zdrowotnej musieli odpowiadać za zdrowie pacjenta 24 godziny na dobę – wyjaśnia Marek Twardowski, jeden z liderów PZ.
– Myśmy walczyli o życie, a inne środowiska lekarskie nie widziały zagrożenia, jakie miały wprowadzić nowe przepisy. To był ruch oddolny, który wówczas obejmował pięć województw: wielkopolskie, lubuskie, dolnośląskie, opolskie i śląskie. Uznaliśmy, że nie damy się zapracować na śmierć. Byliśmy jak jedna pięść – wspomina Bożena Janicka, pierwsza prezes PZ. – W 2003 r. już od września zastanawialiśmy się, co będziemy robić 2 stycznia. Kwestia niepójścia do pracy była dużym piętnem, etycznie było to bardzo problematyczne. Ale wtedy negocjacje przebiegały zupełnie inaczej, ze strony NFZ była ściana, nie było z kim rozmawiać. Ja ówczesnego szefa funduszu Krzysztofa Panasa widziałam raz – opowiada lekarka.
Kryzys udało się rozwiązać dzięki trwającym ponad dwie doby negocjacjom w urzędzie wojewódzkim w Poznaniu. Ówczesny minister zdrowia Leszek Sikorski dogadał się z lekarzami, całość poparł premier Leszek Miller i lekarze wrócili do pracy. Ale po raz pierwszy poczuli, że razem mogą więcej i że ich wspólny głos będzie brany pod uwagę przez rządzących w Warszawie. Choć nie palili opon jak górnicy, ich siła przebicia znacznie wzrosła.
Problemy z lekarzami miał również rząd Prawa i Sprawiedliwości. To wtedy z ust Ludwika Dorna, ówczesnego szefa MSWiA, padły słowa o wzięciu lekarzy w kamasze. – Powstanie PZ było odpowiedzią na słabą działalność izb lekarskich (samorządów lekarskich – aut.). Porozumienie to stowarzyszenie branżowe, jak np. stowarzyszenie producentów mebli. Są dość agresywni i potrafią liczyć – opowiada Bolesław Piecha, minister zdrowia w rządzie PiS. – Ministerstwo Zdrowia zawsze próbuje negocjacje rozegrać tak, by dołożyć lekarzom jak najwięcej obowiązków jak najmniejszym kosztem. A przecież to zwykli ludzie, oni też mają kredyty na głowie – dodaje i wspomina, że negocjacje z przedstawicielami PZ były trudne. – Siedzieliśmy w sylwestra i rozmawialiśmy. Ówczesny szef NFZ z nimi nieco pogrywał, a minister zdrowia Zbigniew Religa, jak to on, obiecał dodatkowe pieniądze, których nie mieliśmy – opowiada Piecha.
Naprzeciw kolejnych rządów medyczni związkowcy stawali coraz lepiej przygotowani. – Musieliśmy się wielu rzeczy nauczyć – choćby negocjacji. Zaczęliśmy się naprawdę interesować finansami. Największy sukces tamtych lat jest taki, że podstawowa opieka zdrowotna uzyskała taki sam kształt w całej Polsce – stwierdza Bożena Janicka.

Działacze idą w ministry

Pełna nazwa Porozumienia Zielonogórskiego brzmi: Federacja Związków Pracodawców Ochrony Zdrowia „Porozumienie Zielonogórskie”. Pierwszym z jego celów wymienionych na stronie internetowej jest „występowanie w interesie i na rzecz swoich członków”. Federacja zrzesza 15 związków pracodawców z 14 województw (na Dolnym Śląsku oddzielne związki mają specjaliści i lekarze POZ). W sumie to 2,8 tys. podmiotów gospodarczych, w których w mniejszym lub większym wymiarze pracuje 12 tys. lekarzy. Członkowie muszą płacić składki: może to być np. kilka groszy od każdego pacjenta, może to być np. 0,1 proc. wartości rocznego kontraktu z NFZ. Przynależność do organizacji jest dobrowolna, to sami przedsiębiorcy (lekarze) decydują, czy do niej przystąpią. Są województwa, gdzie jest ona bardzo silna (lubuskie), a są takie, gdzie jest praktycznie nieobecna (Wielkopolska). Bardzo dużo zależy tu od siły przebicia, w pewnym stopniu charyzmy lokalnych działaczy federacji i zaszłości historycznych.
Świadoma tej siły lekarzy Platforma Obywatelska coroczny spór o pieniądze postanowiła rozwiązać inaczej niż poprzednie ekipy. Jeszcze przed wyborami w 2007 r. zawarła z PZ 14-punktowe porozumienie wyborcze. Ze strony PO podpisali je Donald Tusk oraz ówczesna przewodnicząca sejmowej komisji zdrowia, późniejsza minister zdrowia, a obecna premier, lekarka Ewa Kopacz. Ze strony PZ byli to Bożena Janicka oraz Marek Twardowski. Dziś najbardziej może frapować ostatni punkt: „Wszystkie problemy i ewentualne różnice zdań związane z realizacją tego porozumienia będą rozstrzygane na drodze partnerskich uzgodnień pomiędzy liderami obu organizacji”.
Po wygraniu wyborów przez PO wiceministrem zdrowia, zastępcą Ewy Kopacz został Marek Twardowski. Romans PZ z rządzącymi trwał dosyć długo, lekarze POZ zyskiwali w tym czasie kolejne środki, a jego oficjalne zakończenie można wskazać bardzo dokładnie. To 18 grudnia 2010 r. Twardowski podał się wtedy do dymisji. Data nie jest przypadkowa – trwały negocjacje z Porozumieniem. – Miałem oficjalnie potępić postawę PZ, a chociaż nie byłem wtedy członkiem Porozumienia, nie chciałem tego zrobić – mówi w rozmowie z DGP Twardowski. – Chłopie, jesteś w rządzie, to reprezentujesz rząd. Nawet jeśli kiedyś byłeś po drugiej stronie – cytował ówczesnego premiera Donalda Tuska „Super Express”.
Przed wyborami parlamentarnymi w 2011 r. Porozumienie Zielonogórskie nie poparło już żadnej partii. Ale rok wcześniej z federacji występuje organizacja lekarska z Wielkopolski. „Buntownikom” przewodzi Bożena Janicka, pierwsza prezes PZ, która podała się do dymisji. – Każda organizacja ma różnych liderów, to zazwyczaj silne osobowości – opowiada wiceprezes PZ Teresa Dobrzańska-Pielichowska. Z kolei Janicka mówi, że lekarze z Wielkopolski mieli inną wizję negocjacji, chcieli nieco spokoju, ich zdaniem za dużo było stawiania pod ścianą przedstawicieli ministerstwa. Przyczyną konfliktu było także różne podejście do tego, jak dalej rozwijać Porozumienie Zielonogórskie.
To wtedy powstaje również spółka Medical Concept sp. z o.o., która zdaniem ministra Arłukowicza powoduje niejasność intencji negocjatorów PZ. Jak pisaliśmy w DGP, według KRS prezesem spółki Medical Concept jest wiceprezes lubelskiego oddziału PZ Tomasz Zieliński. Obecny prezes PZ Jacek Krajewski zostaje członkiem rady nadzorczej spółki. W radzie zasiadają jeszcze wiceprezesi PZ Wojciech Pacholicki i Teresa Dobrzańska-Pielichowska oraz członek komisji rewizyjnej Marek Sobolewski. Rzecznik ministra Krzysztof Bąk komentował to w ten sposób: „niepokojący jest fakt, że ci, którzy zasiadają we władzach prywatnej spółki, negocjują z nami w imieniu całego Porozumienia Zielonogórskiego”. Trudno dopatrzeć się jednak czegoś dziwnego w tym, że reprezentanci porozumienia pracodawców sami są pracodawcami. Na podobnej zasadzie w związkach branżowych górnicy reprezentują górników, a rolnicy rolników. Tym bardziej że spółka istnieje od kilku lat. – Ona ma służyć pozyskiwaniu unijnych funduszy, dotychczas placówki POZ nie mogły korzystać z programów (np. Regionalnego Programu Operacyjnego), i tak naprawdę nie zaczęła poważnie działać – wyjaśnia Dobrzańska-Pielichowska.
Być może nie zaczęła, lecz na pewno chce. Oto fragment listu, który Jacek Krajewski, prezes PZ, podpisał jako członek rady nadzorczej Medical Concept. „Wychodząc naprzeciw nadchodzącym zmianom wspólnie z placówkami medycznymi skupionymi w Federacji Pracodawców Ochrony Zdrowia proponujemy utworzenie nowej sieci przychodni lekarskich, naszej sieci o roboczej nazwie »Polska Korporacja Medyczna«, w skrócie PKM. Właścicielami będą placówki medyczne o różnej formie organizacyjno-prawnej, będące zarówno podmiotami prawa handlowego, jak i prywatnymi praktykami lekarskimi. Zarządzanie planowanej sieci realizowane i nadzorowane będzie przez udziałowców – właścicieli placówek medycznych za pośrednictwem utworzonej przez nich w tym celu spółki Medical Concept”. Miałoby to się odbyć m.in. „poprzez wypracowanie i ujednolicenie struktury organizacyjnej placówek medycznych, umożliwiającej między innymi swobodne poruszanie się pacjenta krajowego lub zagranicznego w strukturach Korporacji, opracowanie wspólnych standardów obsługi pacjenta, opracowanie własnych produktów, technologii, procesów i programów zdrowotnych oraz wypracowanie wspólnych zasad zarządzania”.
W PZ pojawiają się tendencje, by swój biznes zjednoczyć, lekarze szukają dla siebie szansy na lepsze funkcjonowanie w przyszłości i poprawienie pozycji negocjacyjnej w stosunku do NFZ. Prym wiodą głównie działacze z Lublina. To właśnie z tym miastem związani są m.in. Teresa Dobrzańska-Pielichowska, Marek Sobolewski czy Tomasz Zieliński.

Cdn.

Ostatni spór Ministerstwa Zdrowia z Porozumieniem Zielonogórskim pokazał, że obie strony są doświadczonymi przeciwnikami dysponującymi dobrymi zespołami negocjacyjnymi. Spodziewając się perturbacji, MZ oczyściło sobie przedpole i wcześniej dogadało się z Porozumieniem Pracodawców Ochrony Zdrowia z Wielkopolski. Umowę podpisano 17 grudnia ub.r. Z kolei Kolegium Lekarzy Rodzinnych, trzecia organizacja zrzeszająca lekarzy rodzinnych, tak naprawdę w ostatniej chwili wycofała się z negocjacji i decyzję o podpisaniu kontraktu scedowała na swoje organizacje wojewódzkie. Również w ostatniej chwili ściągnięto do negocjacji Marka Twardowskiego z ramienia PZ. Później obie strony umiejętnie rozgrywały konflikt w mediach. I tak np. resort podawał dane, że ponad 70 proc. POZ podpisało umowy, ale już nie precyzowało, jak dużą część stanowią placówki bezpośrednio zależne od samorządów, tak więc w pewnym uproszczeniu – od rządzącej koalicji. Z kolei walczący o odzyskanie pozycji w organizacji Marek Twardowski był bardzo twardym negocjatorem, który doskonale zna drugą stronę, i to on użył głośnego już sformułowania, że „pieniądze lekarzom należą się jak psu buda”.
Negocjacje prowadzono także 29 grudnia i to po tym spotkaniu okazało się, że nie uda się dojść do porozumienia przed 1 stycznia i gabinety będą zamknięte. – Byłem na 9–10 spotkaniach przedstawicieli ministerstwa z lekarzami, ale tak dziwnych negocjacji nie widziałem. Z jednej strony PZ mówiło coś o dwóch miliardach, a potem tę kwotę systematycznie obniżało. Z drugiej minister zachowywał się tak, jakby tego porozumienia nie chciał podpisać – opowiada osoba, która była obecna przy próbie rozwiązania sporu.
Być może obie strony doszły do wniosku, że opłaca im się poczekać do 6 stycznia. Bo było wiadomo, że dwa dni robocze w czasie długiego weekendu (2 i 5 stycznia) nie doprowadzą do wielkiego chaosu. Gorzej byłoby po 6 stycznia, w środę placówki zdrowotne mogłyby zostać radykalnie przeciążone, ponieważ sezon wyjazdowo-urlopowy się skończył. A tak zarówno minister Arłukowicz, jak i negocjatorzy PZ mogą się pokazać jako ci, którzy dbają o interesy swoich „mocodawców”. W przypadku ministra chodzi o wyborców, w przypadku PZ o rząd dusz lekarzy, który może ułatwić założenie Polskiej Korporacji Medycznej. Oczywiście obie strony zgodnie deklarują, że chodzi im przede wszystkim o dobro pacjenta. Ale to, że w mediach obie strony wyrażają się o sobie bardzo niepochlebnie, że między negocjującymi z ramienia PZ a ministrem bardzo brakowało chemii, miało olbrzymie znaczenie.
Jest jeszcze wątek etyczny. Gdy medycy walczą o swoje interesy (w skrajnych przypadkach nie otwierając gabinetów), bardzo często ich przeciwnicy mówią, że łamią przysięgę Hipokratesa. – Porozumienie Zielonogórskie jest organizacją lekarzy, która ma ich reprezentować. To normalne, że w gospodarce rynkowej ścierają się różne interesy. Obszar ochrony zdrowia nie jest do końca urynkowiony, dlatego stroną staje się rząd. Dla mnie to naturalne procesy społeczne – mówi Marek Balicki, były minister zdrowia. – Nie wiem, kto ma rację. Ale dopóki jest się lekarzem, nie ma podstaw do tego, by zostawić swoich pacjentów bez opieki. Nie do zaakceptowania jest też fakt, że to pacjent jest ofiarą konfliktu. Brak dialogu również. Gdy byłem dyrektorem szpitala, dwa razy w styczniu nie mieliśmy podpisanych umów z NFZ, lecz przyjmowaliśmy pacjentów. Do tego jest podstawa prawna. Każdy ma prawo walczyć o swoje interesy, na tym polega demokracja. Ale strażak zawsze pojedzie do pożaru, a lekarz zawsze powinien leczyć pacjenta w nagłym przypadku – stwierdza Balicki.
– Etyka lekarska i przysięga Hipokratesa mówią o tym, że gdy jestem lekarzem i np. jadę samochodem, idę ulicą, a ktoś wymaga pomocy, ja jej natychmiast udzielę. Jeżeli ktoś zapuka do mojego domu i powie, że umiera, ja od razu pomogę – odpowiada Marek Twardowski. – Ale tutaj spór toczył się o kwestie administracyjne. Tu etyka lekarska i przysięga Hipokratesa nie mają nic do rzeczy. To kwestia ekonomii. Jeśli ja za środki publiczne, które pozyskam, opłacę koszt budynku, pielęgniarek itd., i na koniec mi zostanie pensja, to takie działanie ma sens. Jeśli będę do tego dokładał z własnych pieniędzy – nie ma.
Jeśli, czytelniku, wciąż nie wyrobiłeś sobie opinii, kto w tym sporze ma rację, to nic straconego. Ciąg dalszy konfliktu najpóźniej za rok. Wtedy część podpisanych umów przestanie obowiązywać.