Jak się dowiedziałaś o tym, że masz raka?
Wymacałam guzek w piersi i pobiegałam zrobić sobie mammografię. Od razu wyszło, że jest niedobrze.
Spodziewałaś tego? Jest ktoś w rodzinie, kto miał nowotwór?
To dziwna historia. Bo wśród osób ze starszej generacji nie ma nikogo takiego: nikt z rodziców, cioć, dziadków nie chorował. Ale chwilę przede mną rak piersi zaatakował kuzynkę. Dosłownie dwa miesiące wcześniej. W tym pokoleniu nagle coś się pojawiło.
Reklama
Chorujesz od prawie 6 lat.
Reklama
Kiedy okazało się, że to rak piersi, zrobiono mi operację. Potem przy badaniach kontrolnych po półtora roku wyszło, że mam coś w płucach. Trzy lata temu we wrześniu pojawiły się przerzuty do kości i wątroby, a podczas kolejnych badań okazało się, że mam cztery małe guzy w mózgu.
Cały czas się leczyłaś?
Przy raku piersi decyzja o zabiegu była automatyczna. Nie miałam piersi w dwa tygodnie od diagnozy, wycięto mi też węzły chłonne. Proponowano mi operację oszczędzającą, bez odjęcia piersi, ale nie zgodziłam się. Powiedziałam, że mają wyciąć wszystko. I w sumie miałam dużo szczęścia, bo był drugi guzek, którego nie wykryto podczas wcześniejszych badań. Lekarze zobaczyli go dopiero po rozkrojeniu mnie. Ani USG, ani mammografia go nie wykazały. Potem miałam chemioterapię, radioterapię. Później brałam już tylko hormony – choć akurat one mało mi pomogły – i tak się to toczyło, i toczyło. Bardzo nie lubię tego słowa.
Dlaczego? Wydaje się, że to właśnie dzieje się w przypadku choroby: toczy się. I nie masz możliwości, żeby na ten tok wpłynąć.
Nic podobnego, nic się samo nie toczy. Nigdy. To od ciebie zależy, co zrobisz. Zawsze masz wybór.
Choroba nie wybiera. Jaki można mieć wybór? Na co ty masz wpływ?
Chociażby na wybór chemii czy sposobu leczenia. To moje decyzje. Mogłam albo wybrać taką przyjmowaną raz na tydzień, albo co trzy tygodnie. Różnica byłaby w sile rażenia. Byłam zdecydowana walczyć agresywnie, zdając sobie sprawę, że po lekach będę się źle czuła. A mogłam wybrać łagodniejszą formę, zapewniałaby lepszą jakość życia, choć być może leczenie byłoby mniej skuteczne. Albo przy tej historii z płucami – wydawało się, że już wszystko się uspokoiło i leczenie zadziałało, ale po półtora roku od operacji okazało się, że mam przerzuty. Lekarka prowadząca była przeciwna operacji, bo jej zdaniem byłaby zbyt ryzykowna. Ja się uparłam. Znalazłam lekarza, który to zrobił.
Trudne decyzje.
Uważałam, że choć to mój organizm, to muszę z nim walczyć: albo on mnie pokona, albo ja jego. Wiesz, co jest śmieszne? Ostatnio widziałam "Smoleńsk". I w tym filmie pada zdanie: "Oni zdradzili nas przed północą"; chodziło o to, że nasi nas zdradzili. Tak samo ja myślę o mojej chorobie. Mam poczucie, jakby mój organizm mnie zdradził. Ale zarazem uważałam, że mogę ostro zawalczyć. Tym bardziej że nawet jak zaczęłam leczenie, wciąż byłam bardzo sprawna fizycznie. Chodziłam po górach, biegałam. Nawet kiedy brałam leki po operacji płuc, przeszłam po górach 20 km. Więc uważałam, że mam duże możliwości. Przed operacją płuc – a siedział tam już rak – zrobili mi spirometrię. Miałam świetny wynik – 98 na 100. Taka dobra byłam...
Im młodszy i silniejszy organizm, tym więcej zniesie. Ale też choroba mocniej atakuje.
To takie złudne, prawda? Ale przy wątrobie odpuściłam.
Jak to?
Wszystkie guzki usadowiły się wewnątrz wątroby, nie na obrzeżach. To oznacza, że nie da się ich wyciąć, bo nie ma jak się do nich dostać. Była jedynie możliwość chemii podanej miejscowo, ale było mi po niej bardzo źle.
Przeszczep wątroby nie wchodził w grę?
To by nic nie dało, komórki rakowe i tak krążą we krwi. Przetrwają niezależnie od tego, co zrobisz. Są osoby, które szukają różnych terapii, próbują rozmaitych rzeczy, a na sam koniec okazuje się, że nic nie jest w stanie powstrzymać rozwoju choroby, i potem są rozżalone, bo wszystkiego próbowały, a i tak nic nie wyszło. Trzeba podejść do tego racjonalnie. Ja byłam na konsultacji u kilku lekarzy, w tym u konsultanta krajowego – powiedział, że nie widzi szans na leczenie operacyjne. I słusznie.
Nie wygląda, jakbyś tego żałowała. Czy jest możliwość, że rak się wycofa?
Zawsze jest taka możliwość. Co ten gówniarz zrobi dalej, tego naprawdę nie wiem...
Prowadzisz z nim dialog?
Tak, czasem tak.
Jaki masz stosunek do choroby?
Od kiedy usłyszałam diagnozę, nigdy nie myślałam, że jestem zdrowa. Choć po pierwszej operacji wydawało mi się, że się wyleczę. Ale nikt nie musiał mi mówić, że jestem śmiertelnie czy też nieodwracalnie chora. Ja to wiedziałam. A kiedy okazało się, że mam przerzuty do mózgu, zaczęłam się żegnać z życiem. Wydawało się, że zostały mi trzy, może cztery tygodnie – i koniec. To było takie upalne lato, byłam z Grześkiem, mężem, na wakacjach, kiedy nagle zaczęły się potworne wymioty. Zwracałam non stop. Lekarze uważali, że to efekt leczenia. Jeszcze wysyłałam mamie zdjęcia sukienek, które sobie kupiłam, ale już mnie wzięli do szpitala. Rezonans, tomografia i okazało się, że są guzki w głowie. Na szczęście małe, poniżej centymetra. Takich nie operują, tylko je naświetlają. Ale kiedy lekarka mi o tym powiedziała, pomyślałam, że to koniec.
To pierwszy raz, kiedy uznałaś, że to jednak aż tak poważna sprawa?
Że jest poważnie, a nawet że to już koniec, przyszło mi na myśl, kiedy wyszłam z gabinetu lekarskiego...
W związku ze zmianami w mózgu?
Nie, po tej pierwszej wizycie, kiedy robiłam badania, bo wyczułam guzka w piersi. Pamiętam to uczucie do dziś. Byłam... Trudno znaleźć dobre słowo. W szoku? Stałam jak słup soli? Zamurowało mnie. Wpadłam w stupor, wręcz fizyczny. Ktoś stał koło mnie, może Grzesiek – pytał, a ja szukałam odpowiedzi w głowie. Choć miałam gonitwę myśli, co teraz, co dalej. Jak ma wyglądać leczenie? Musiałam stanąć i zastanowić się. Zwyciężyło racjonalne podejście. A wszystko odbyło się gdzieś na korytarzu, bo o chorobie powiedziała mi pielęgniarka – a może to była jakaś pani technik, nie wiem. Tylko rzuciła, przechodząc, że to wygląda bardzo źle, te moje wyniki.
Ten moment wrył ci się mocno w pamięć?
Była w szpitalu dwudziestolatka, siedziała ze mną na korytarzu i mówiła: "Bo ja powinnam być z mamą". A mama była za ścianą, w gabinecie. To właśnie matka otrzymała wiadomość o chorobie, ale na osobę bardziej obciążoną psychicznie wyglądała córka. Ale każdy ma inny stosunek do choroby. Pamiętam, jak do szpitala przyjeżdżał młody chłopak z żoną i mówił: „Ja tam się nie przejmuję”. Dom mieli budować. Ten chłopak uważał, że jak przestanie działać jeden środek, to zacznie działać inny.
Ty też tak myślałaś?
Nie do końca. Bo prawda jest taka, że lekarze wymyślą coś nowego albo nie wymyślą. Poza tym terapia przestaje działać z dwóch powodów: albo leczenie cię wyniszczy bardziej niż rak, albo komórki rakowe będą mocniejsze.
Kiedy usłyszałaś, że nowotwór zaatakował mózg, to co zaczęłaś robić?
Ta wiadomość była jak gwóźdź do trumny. Zaczęłam wszystko porządkować. Uważałam, na podstawie naukowych doniesień, że zostało mi maksymalnie trzy miesiące życia.
I uporządkowałaś życie?
Dobre pytanie. Właśnie nie, nie uporządkowałam. Ale jeszcze to zrobię. Widzisz, minęło prawie 6 lat, a nadal tu jestem.
Mówisz, że to był gwóźdź do trumny, a jednocześnie śmiejesz się, żartujesz...
Nie ma przeciągania liny między nami. Mną a chorobą. Myślę, że mam do tego dość racjonalne podejście.
Moja koleżanka, której mąż zmarł z powodu glejaka, apeluje, żeby nie mówić o walce z chorobą: o przegranej, wygranej. Ty mówisz o przeciąganiu liny.
Ma rację. Przegrać z chorobą to absurd, bo za to odpowiada los. Ale jednak możemy wybierać, tak jak mówiłam.
Można się pogodzić z chorobą?
Chyba tak.
Nie jesteś zła na ten los?
Nie, na los nie. To się może każdemu zdarzyć. To przypadek.
Nie buntowałaś się przeciwko chorobie?
Według Elisabeth Kübler-Ross, która opracowała koncepcję etapów umierania (lekarka, autorka książki „Rozmowy o śmierci i umieraniu”, w której przedstawiła psychologiczną teorię reakcji na wiadomość o nieuleczalnej chorobie i bliskiej perspektywie śmierci. Wymienia pięć etapów: zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja – red.), takie same etapy powinny być też w chorobie, powinien nadejść moment buntu. Ja tego nie miałam. Postanowiłam wykorzystać to, co jeszcze mogę.
Bardzo racjonalne podejście.
Czy to dobrze, czy źle? Nie wiem. Nie roztkliwiam się. Coś takiego może się wydarzyć, choć wkurza mnie, kiedy widzę, że ktoś nie dba o zdrowie.
Ale mówisz, że nadal to ty wybierasz.
Są w takim myśleniu pewne sprzeczności. Ale w tym zakresie, w którym mogę, staram się wybierać. Sama decyduję, jak będę pracować, jakie leki dobiorę.
Miałaś momenty, kiedy czułaś, że dalej nie dasz rady?
Nie. Jeszcze jest kwestia czegoś, co nazywam z angielskiego disclosure – co można przetłumaczyć jako samoujawnienie, bycie w pełni ze sobą szczerym. Najlepsza postawa to jest realistyczny optymizm i tego staram się trzymać.
Jak znaleźć optymizm w takiej sytuacji?
To trudne. Taką postawę trzeba budować przez całe życie. Chodzi o rodzaj odporności, w której można w odpowiednim momencie, takim trudnym, czyli na przykład w chorobie, znaleźć oparcie. Pamiętam badania robione w Stanach Zjednoczonych po tym, kiedy przez USA przeszedł huragan Katrina. To była straszna tragedia, ale zdarzało się, że ludzie podchodzili do tej sytuacji z humorem. Dobrym przykładem jest historia, w której ktoś powiesił sobie na płocie tabliczkę z napisem „Przeminęło z wiatrem”. Tu chodzi o takie podejście.
Uśmiechasz się.
Wręcz nieadekwatnie do sytuacji, prawda? Wiesz, chodzi o to coś, co się nazywa patrzeniem na świat przez różowe okulary. Nigdy mnie nie interesowało, żeby potroić czy poczworzyć lęki, strachy. Być może choroba mnie zmotywowała do sięgnięcia do tych najbardziej pozytywnych pokładów, które miałam w sobie. Okazało się, że mam więcej siły, niż myślałam.
Co ci pozwala zachować pogodę ducha?
Myślę, że w dużym stopniu wsparcie innych. Także to nieoczekiwane. Nie spodziewałam się aż tak dużego odzewu. Zaangażowało się bardzo wiele osób z mojej pracy, nie tylko kolegów, ale również wielu studentów. Dzielili się w sekcji samorządu studenckiego, co kto robi: ktoś zbierał podczas Wigilii datki, bo zbierałam pieniądze na leczenie, potem ktoś je dzielił, ktoś jeszcze inny zajmował się rozdysponowaniem ich. Otaczają mnie niesamowici ludzie.
Są cały czas przy tobie twój mąż, mama. Są dla ciebie oparciem. Ale wiadomość o chorobie jest także trudna dla bliskich. Powiedziałaś od razu wszystkim?
Tak, oczywiście. Nie uważałam, że powinnam się z tym ukrywać. Chyba największy problem mieliśmy, żeby powiedzieć o tym rodzicom Grzesia. Oni są starsi, mają ponad 80 lat. Mają własne problemy.
A synowi?
Miałam to szczęście, że kiedy przyszła wiadomość o chorobie, wiedziałam, że o Kubę nie muszę się już martwić. Że nie jest już małym dzieckiem, że go już odchowałam. Kiedy zaczęłam chorować, nie mieszkał już z nami. Grzesiek pchał go do samodzielności i okazało się, że dobrze robił.
Wsparcie ludzi to jedno. Ale też zawodowo zajmowałaś się poczuciem humoru – badałaś je jako naukowiec okiem psychologa. Czy ta wiedza przydała ci się w chorobie?
Nie powiem, że nie. W sumie nawet sobie nie zdaję sprawy, jak często z tego humoru korzystam. Choćby w kontakcie z lekarzami. Można żartować o chorobie, to pozwala oswoić ten trudny problem. Z poczuciem humoru jest tak, że odgrywa bardzo różne role w życiu. I ta oswajająca stres, dzięki tworzeniu swego rodzaju dystansu. Ale z humorem trzeba uważać, bo może być agresywny, wykorzystywany w celu poniżenia, lekceważenia.
Jest coś, czego się boisz?
Nie przeżywam lęków czy niepokoju. Jeżeli czegoś się boję, to cierpienia. I niezrozumienia. Obawiam się takiej sytuacji, w której będę coś próbowała wytłumaczyć, ale może się nie udać. Bo ja dobrze znam moją chorobę, wiem, jak się czuję, tylko może nie udać mi się przekazać tego innym. O tym się trudno mówi. I tak naprawdę nikt ze mną nie rozmawiał o tym, jak się czuję. Może raz, pani psycholog.
Można przygotować się do choroby?
Tylko przypadkiem. Na przykład jak widzisz, że ktoś z rodziny, ktoś bliski, choruje.
Co jest najtrudniejsze? Masz ten sam uśmiech, blask oczu, ale jednak bardzo się zmieniłaś. Wypadły ci włosy, masz inną sylwetkę. Na zdjęciach widać, że zawsze byłaś bardzo piękna.
Tak się dzieje po sterydach. Łatwe to nie jest. W konkursie piękności już nie wystartuję. Żartuję sobie. Ale myślę, że z tą stroną fizyczną można sobie poradzić. Ludzie chodzą ze stomią (specjalny worek na treść jelitową, po tym jak trzeba usunąć część jelita, np. w związku ze zmianami nowotworowymi – red.) i mówią, że to kwestia przyzwyczajenia. Że to nie sprawia im aż takiego kłopotu. Z innymi zmianami fizycznymi jest tak samo.
Na samym początku – prawie z marszu – straciłaś pierś. Nie było ci trudno się z tym pogodzić?
To? Trudne? W ogóle nie. Nie zgodziłam się przecież na operację oszczędzającą, jak się okazało – słusznie. Wypadające włosy też mi nie przeszkadzały. Choć peruki mi się nie podobają. Fizyczność to tylko jakiś atrybut, który nie jest, jak się okazuje, tak istotny, tak dojmujący, jak nam się wydaje. Choć stosunek do tej kwestii może być bardzo różny. Kiedy jeździłam do szpitala, spotykałam jedną panią, koło czterdziestki, która przyjeżdżała 350 km na rekonstrukcję piersi. Ja nie chciałam. Przeszkadza mi bardziej to, że nie mogę nosić tak często sukienek, które lubię; że kiedy Grześ robi mi zastrzyki, to mi naczynka pękają. No i ograniczenia fizyczne, to jest najtrudniejsze. Po sterydach mam opuchniętą nie tylko twarz, ale też nogi. Nie mogę już biegać, a teraz nawet chodzić mi trudno. Ale dopiero pierwszy raz jestem na zwolnieniu z pracy.
Pracowałaś pomimo tak intensywnego leczenia?
Nadal pracuję. Tylko że na pół etatu. Ale to nie ja wybrałam. Była reforma szkolnictwa i okazało się, że nie zrobiłam w odpowiednim czasie habilitacji. Musiałam stanąć przed komisją, bo mi się kończyła adiunktura. Zaproponowano mi kilka opcji umożliwiających pozostanie na uniwersytecie.
Jak to? Przecież chorujesz. Nie dostałaś z tego powodu więcej czasu na napisanie habilitacji?
Formalnie nie dało się tego zrobić, choć wszyscy mi szli na rękę. Ostatecznie, żeby zostać na uczelni, wybrałam funkcję asystenta na pół etatu. Z perspektywy czasu myślę, że dobrze się stało. Praca na etacie byłaby ciężka. Mam, to znaczy miałam – choć trudno mi przejść na czas przeszły – przyjaciółkę, która borykała się z tymi samymi problemami, co ja. Z rakiem piersi zaczęła się zmagać, kiedy była w ciąży z drugim dzieckiem. To był rak zapalny. Wiesz, co to jest? To bardzo agresywny typ nowotworu. I choć przez dłuższy czas wydawało się, że wszystko będzie dobrze, potem pojawiły się przerzuty do kości, rak zaatakował tkanki miękkie. Ale dlaczego o niej mówię – ona cały czas pracowała i to na pełen etat. Może dlatego, że miała dwójkę dzieci, może mieli kredyty. Po śmierci Ani została dwójka kilkuletnich maluchów.
Też Ania.
Tak. Dla mnie to szokujące, że ona zmarła. Nic tego nie zwiastowało. To było bardzo niedawno.
Nic nie zwiastowało? Przecież była ciężko chora.
Tak, ale umarła nagle. Zemdlała. I chyba już się nie ocknęła. Mówiąc o niej, nadal używam czasu teraźniejszego, choć już odeszła – pierwszy raz tak mam. Nie mogę się pogodzić z jej śmiercią... Ale wracając do kwestii pracy – bardzo się zdziwiłam, kiedy się dowiedziałam o jej wyborze: że podejmuje pracę na pełen etat, mając nadzieję, że sobie poradzi.
Dlaczego aż tak dziwne? O sobie też mówiłaś, że cały czas pracujesz?
Ale nie w takim wymiarze. Nie zdecydowałabym się na taki krok. Ten czas jest też w końcu dla mnie.
Czyli?
Kiedy się dowiedziałam, że mam raka, byłam akurat w trakcie intensywnej pracy naukowej. Miałam rozpisane dwie książki. Jedną obowiązkową – moje dzieło habilitacyjne. Ale druga książka miała pokazać moje podejście do poczucia humoru. Taki mój autorski pomysł, który uważałam za interesujący. Kiedy dowiedziałam się, że mam przerzuty do mózgu, zrezygnowałam z tego. Nie chciałam już kontynuować tej pracy.
Dlaczego?
Wyczytałam, że przy raku mózgu zostaje bardzo mało czasu. Zaczęłam więc sobie zadawać pytanie: co teraz? Wiadomość o pogorszeniu mojego stanu zmieniała sytuację. Nie udało mi się zrobić tego, co chciałam, i jest bardzo mała szansa, że mi się uda. I tyle. Mój szef wpadł jeszcze na jeden pomysł, jak można zrobić habilitację inaczej niż klasycznie: na bazie dotychczasowej działalności naukowej. Zdążył mi o tym powiedzieć i znów coś się wydarzyło: przestała na mnie działać chemia, nie mogę się dalej leczyć. Naprawdę jest trudno. Ale z tego, broń Boże, nie wynika, że należy rezygnować. Absolutnie nie. Tylko nie warto inwestować czasu, który okaże się niewystarczający.
To jak trzeba żyć?
Nie ma czegoś takiego jak „trzeba”. To słowo mi się też nie podoba. Leczenie jest bardzo czasochłonne. Ktoś dowiódł, że u chorego tylko jedna trzecia czasu może być poświęcona czemuś innemu niż leczenie. Więc wszystko się zmienia, dotychczasowy tryb, ale i sposób myślenia.
Wybrałaś bardziej krótkoterminowe cele?
Tak, chyba tak. Pamiętam, że raz trafiliśmy z Grześkiem w gazecie na listę rzeczy, które należy zrealizować przed śmiercią. Był też spis 10 najważniejszych książek. Potwornie się z tego wtedy śmialiśmy. Bo ten wybór, który się tam pojawił, był bardzo subiektywny. Ale zaraz zaczęłam myśleć, co ja bym tam wpisała? Co powinno się na niej znaleźć? Wzięłam kartkę i zaczęłam tworzyć listę dziesięciu marzeń, które chciałabym zrealizować, zanim umrę. Poczułam, że to ważne.
Co tam się znalazło?
W sumie śmieszne rzeczy. Na przykład coś, czego już się nie nauczę, czyli stepowanie. Albo żeby przejechać się motorynką, bo nigdy w życiu nie jechałam. Mam też na tej liście inną mało realną rzecz – lot balonem, ale koniecznie w Kapadocji w Turcji. A, i chciałabym zrobić jeszcze taki kurs układania kwiatów, ikebany. Jednym z marzeń było też to, że zdobędę Koronę Gór Polskich, są to najwyższe szczyty we wszystkich pasmach górskich w Polsce. W sumie 28 gór. Mimo że nie zawsze czułam się dobrze, wspólnie z Grzesiem w ciągu ostatnich kilku lat zdobyłam kilkanaście brakujących.
Udało ci się wejść na wszystkie?
Brakuje mi jednego. Lackowej w Beskidzie Niskim. Nie mogłabym już teraz tam wejść, stromo, trochę gliniasto, męcząco. Ale nadal myślę, że bardzo bym chciała.
Rzeczywiście bardzo subiektywna lista: najwyższe szczyty w górach w całej Polsce – to nie dla wszystkich.
Nie. Ale taki zestaw powinien być trochę na wesoło. Oscyluje między tym, co byś chciała, a co możesz. Ważna jest świadomość, że to jest twoje i nie musi być wszystkich.
Dużo podróżujecie. Grzesiek, twój mąż, mówi, że zobaczyliście kilkadziesiąt państw.
Chcę zdążyć, żeby zobaczyć jak najwięcej. Państw, które zobaczyliśmy, jest bardzo dużo – 51 jeszcze przed moją chorobą. A kiedy zachorowałam, jak już okazało się, że mam przerzuty do wątroby, doszły kolejne. Dużo wracaliśmy do miejsc, gdzie byliśmy, a które chcieliśmy jeszcze raz zobaczyć. W sumie przez sześć lat choroby byliśmy w 32 krajach na pięciu kontynentach. Pytałaś, co jest najtrudniejsze, czy czegoś żałuję. To jest ta fizyczna niemoc, która uniemożliwia i ogranicza możliwości podróżowania. Ale nawet i wychodzenia, mieszkamy na trzecim piętrze bez windy. Teraz chciałabym tylko móc się przejść. Tyle by mi wystarczyło...
Mówiłaś, że stworzyłaś listę książek. Co na niej jest?
Na pewno wykłady ks. Józefa Tischnera. Ksiądz Jan Kaczkowski, ale na dalszym miejscu. Bardzo duże wrażenie zrobiła też na mnie książka Dalajlamy. Podobał mi się ks. Adam Boniecki z książką „Lepiej palić fajki niż czarownice”. I odkryty niedawno przeze mnie Ken Wilber „Śmiertelni nieśmiertelni – łaska, nadzieja i miłość”, autor, który ma ogromną wiedzę z socjologii, psychologii. A znasz „Chustkę”? To jest książka, która wiele tłumaczy.
Większość tych tytułów traktuje o duchowości.
To prawda.
Na niej się teraz skupiasz?
Tak. I niejednemu by się to przydało.
Do czego się przydaje?
Do rozmyślań, refleksji o świecie, o człowieku. Nic odkrywczego ci nie powiem.
Nie mogę nie zadać tego pytania – jaki zatem jest sens życia?
Może być sens życia dla Anny Radomskiej w 2017 r.? A tak na poważnie – nie powiem nic odkrywczego, mówiąc, że miłość i praca. Tak jak powiedział Freud: kochać i pracować. Miłość ma ogromny sens. A co do pracy, to zależy od tego, co kto sobie wymyślił na życie. Może być postawa nastawiona na działanie na rzecz innego człowieka – taka pro, i taka bardziej anty – typu robię, co lubię, ale nie zwracam uwagi na innych, egoistyczna.
Wiele osób, które chorują, mówi, że zmienia im się perspektywa. Więc sens życia też może się zmienić. To prawda?
Na pewno pod wpływem choroby w jakiejś mierze musi się zmienić sposób patrzenia na życie. Ale to kwestia wyboru wartości i tego, na co się stawia. Jeżeli ktoś przez lata był materialistą i hedonistą, może się zdarzyć tak, że pod wpływem tego impulsu przewartościuje swoje życie. Może je zacząć od nowa. Trudno mówić o jakimś jednym modelu. Ja sama przed chorobą nie zdawałam sobie sprawy, co może ona ze sobą nieść.
Czy wyszło, że zawsze myślałaś słusznie?
Dobre pytanie. Tak. Tak myślę.
Myślisz o śmierci?
Powiedziałabym tak: ilościowo myślę częściej, ale nie przekłada się to chyba na głębię moich rozważań. Myślę o śmierci nie jako o zjawisku. Ale raczej o tym, co następuje po niej. To, co jest pozytywne, że choroba zmusza do myślenia, też o takich kwestiach. A podstawa sukcesu polega na tym, że śmierć można oswoić myśleniem o niej. Nie chcę myśleć, że coś się kończy, ale też nie łudzę się, że mogę na pewno na coś liczyć. Ale przecież nie wiem, jak będzie to przebiegało. Choć nie mogę powiedzieć, że się tego boję. To raczej ciekawość... Muszę ci coś pokazać. Wejdź na górę, tam wisi taki obraz. Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam, że koniecznie muszę go mieć. Uznałam, że ujmuje istotę choroby. Nazwałam go „Oczekiwanie”.
Co na nim jest?
To zależy, co na nim zobaczysz, można powiedzieć, że kobieta, która patrzy na morze. Widać ją tyłem. A w tle słońce, pustka wyłaniająca się z morza. Jest bardzo wymowny, a przy tym wyrazisty. Ujął mnie od pierwszego wejrzenia. Kiedy zapytałam moją mamę, z czym jej się kojarzy, odpowiedziała: „Jak to co? To jest kobieta, która czeka na męża w porcie”. Śmieszne, nie? Niesamowite, że tak inaczej można na to patrzeć. Ciągle o tym myślę.
A tobie się to skojarzyło z istotą choroby? Z oczekiwaniem na co?
Może to być oczekiwanie na kolejne doświadczenia, które przyjdą. To oczekiwanie na dobre i złe. Ze śmiercią jest tak, że nie wiadomo, gdzie się potem znajdziemy. Ale ja nie myślę o tym, że to musi być doświadczenie bardzo przykre. W sumie to może być rozwijające. Nie wiadomo, co będzie, i w tym jest coś ekscytującego, a nie jestem osobą, która lubi ryzyko. A moja mamusia mówiła o porcie rybackim...
Na liście najważniejszych książek wymieniłaś głównie te autorstwa księży. W wierze katolickiej obraz tego, co będzie po śmierci, jest jasny.
Do wiary katolickiej mam stosunek eklektyczny. Nie mam problemu z Bogiem, bo jestem pewna, że istnieje Stwórca. Ale wiele rzeczy mnie zastanawia, jak chociażby postać Jezusa. I nie wiem, czy ten obraz jest tak jasny. Kiedy byłam młoda, jeszcze w szkole, wyjeżdżaliśmy z księżmi marianami do Głuchołaz i wiele rozmawialiśmy, również na te najważniejsze tematy. I to tam, w kręgu katolickiej młodzieży, wychodziły różne kwestie, jak np. reinkarnacja. Nic nie jest jednoznaczne. Rzecz, która do mnie ostatnio przemówiła, jest autorstwa nie katolickiego guru, tylko psychologa, socjologa i etyka Kena Wilbera. Opisywał historię choroby swojej żony, jest to zapis pięciu lat, w trakcie których on jej nie odstępuje. U niego widać zafascynowanie buddyzmem, ale także inną filozofią. Ja jestem otwarta. Nie odrzucam wiary katolickiej. Wczoraj był u mnie zaprzyjaźniony ksiądz i przyjęłam ostatnie namaszczenie. Rozmawiałam z nim półtorej godziny. Choć to niewiele jak na ostatnią rozmowę.
Tak myślisz, że to już ostatnią?
Teraz lubię myśleć, jak będzie wyglądała moja stypa. Chciałabym, żeby każdy miał coś pomarańczowego. Bo to mój ulubiony kolor. Poza tym nie chciałabym, żeby wszyscy chodzili smutni i ubrani na czarno z mojego powodu. Chciałabym na to mieć wpływ. Więc chcę też, żeby zamiast kwiatków ludzie dali pieniądze na hospicjum Ojca Pio w Pucku, które założył ks. Kaczkowski. I żeby było dobre jedzenie i odpowiednia muzyka, na pewno piosenka Ciechowskiego „Odchodząc”. Może fajnie byłoby puścić film, gdzie byłyby nasze zdjęcia czy te filmiki. (zwraca się do męża) Pamiętasz Grzesiu ten, na którym jesteśmy z małym Kubą? No i koniecznie jakiś wiersz, by był element duchowy. Zobaczyłabym jeszcze, który wiersz bym wybrała... Ha, ha, ha – no tak, zwłaszcza ja bym to wszystko zobaczyła. Dobre, co?
Anna Radomska po ukończeniu studiów na Wydziale Psychologii UW pracowała w szkole podstawowej w Kobyłce. Zatrudniona wkrótce na wydziale, który ukończyła, tam obroniła doktorat. Specjalistka psychologii rozwoju, zajmowała się psychologią humoru, a ostatnio zjawiskiem gelotofobii (strach przed byciem wyśmianym przez innych). Do ostatnich miesięcy życia była promotorem licznych prac magisterskich. Autorka wielu prac i artykułów publikowanych w Polsce i za granicą. Na raka piersi zachorowała w maju 2011 r., przez prawie 6 lat walczyła z przerzutami do płuc, kości i wątroby. Była w pełni świadoma choroby, dużo czytała na jej temat w europejskiej i amerykańskiej prasie naukowej. Współdecydowała o podjętych terapiach i schematach leczenia. Żyła 50 lat, zmarła trzy tygodnie po udzieleniu tego wywiadu