Została Pani ambasadorką akcji „Wygraj życie” Fundacji Rak’n’Roll. Dlaczego podjęła się Pani tej roli?

Ponieważ wciąż odnoszę wrażenie, że niewiele robię dla innych. Uznałam, że skoro dostałam taką propozycję od Magdy Prokopowicz, szefowej Fundacji Rak’n’Roll, to nie mogę jej odmówić. Przyjęłam tę propozycję bez wahania. Jeśli tylko mogę wykonać jakiś gest, z którego popłynie coś dobrego, to nie wyobrażam sobie, że mogłabym odmówić.

Reklama

Co należy do Pani obowiązków w tej akcji?

Oprócz kontaktów z mediami, moja działalność sprowadza się głównie do noszenia bransoletki, na której z jednej strony widnieje napis: „Wygraj życie”, a z drugiej „Fundacja Rak’n’Roll”. Całkowity dochód ze sprzedaży tych bransoletek, odbywającej się w małym sklepiku przy ul. Mokotowskiej w Warszawie, zostanie przeznaczony na rzecz Fundacji. Cieszy mnie, że nosi je coraz więcej osób, zwłaszcza że te kilkadziesiąt złotych, które na nią wydają, pójdzie przecież na szczytny cel. Magda chciałaby za uzyskane ze sprzedaży pieniądze wyremontować poczekalnie onkologiczne – miejsca, w których chorzy bardzo często nie mają nawet gdzie usiąść, a muszą czekać kilka godzin na swoja kolejkę. Nie tylko brakuje w nich krzeseł, ale też panuje przygnębiająca atmosfera. Myślę, że takie warunki nie sprzyjają walce z chorobą nowotworową. Magda chce to zmienić. Mam nadzieję, że uda mi się zrobić coś więcej dla Fundacji. Na razie mam poczucie, że niewiele z siebie dałam, w związku z czym jestem trochę onieśmielona tą rozmową.

Reklama

Czy zanim została Pani twarzą akcji Fundacji Rak’n’Roll, zetknęła się kiedykolwiek z chorobą nowotworową?

Tak, w mojej rodzinie. W 1998 roku, kiedy kończyłam liceum, nasz fizyk mówił, że to będzie kiedyś bardzo powszechna choroba. Że w naszych rodzinach i wśród naszych przyjaciół będzie wielu chorych ludzi. Wtedy wydawało nam się to zupełnie nierealistyczne. Traktowaliśmy to jak czarną przepowiednię, zanadto się nią nie przejmując. Okazuje się jednak, że nasz fizyk miał rację. Wystarczy rozejrzeć się wokół siebie – mnóstwo ludzi zmaga się z rakiem. Na dodatek nasz sposób życia nie ułatwia chyba ominięcia tej choroby.

Dla wielu osób diagnoza: rak brzmi jak wyrok, a przecież są dowody na to, że z tą chorobą można wygrać. Co Pani o tym sądzi?

Reklama

Myślę, że to bardzo indywidualna sprawa. Przez szacunek dla wszystkich tych, którzy zmagają się z tą chorobą, wolałabym nie odpowiadać na to pytanie. Nie mam śmiałości oceniać, wygłaszać opinii. Nie potrafię rozmawiać o czymś, co mnie samej nie dotknęło, czego nie przeżyłam osobiście.

Duży wpływ na rozwój choroby nowotworowej mają czynniki zewnętrzne. Jest więc szansa, aby ograniczyć ryzyko zachorowania. Czy Pani, osoba niezwykle zapracowana, ma czas na to, aby zadbać o swoje zdrowie?

Staram się jeść regularnie, nie zapominać o posiłkach. Rzeczywiście bardzo dużo pracuję i niezwykle trudno mi uzyskać harmonię w życiu. Miewam okresy bardzo intensywnej pracy, kiedy niemal non stop wstaję o 6.00 rano, a kładę się o 2.00 w nocy. A potem nagle, czasem nawet przez trzy, cztery miesiące, nie robię prawie nic. Taki okres nicnierobienia jest bardzo trudny do przejścia, bo jeśli człowiek z totalnego wiru wpada w okres stagnacji, kiedy może spać do południa i kiedy nic go nie dyscyplinuje, to trudno mu to przetrwać. Nicnierobienie byłoby wspaniale w sytuacji, gdybym wiedziała, że potrwa na przykład od lutego do kwietnia. Ale ja mam nienormowany czas pracy i w związku z tym nie mogę niczego przewidzieć, ani zaplanować. A skoro nie panuję nad swoim czasem, to staram się nie odmawiać sobie tego, co lubię i na co mam ochotę. Jem mięso, bo wydaje mi się, że unikanie go w naszym klimacie – zimnym i bez słońca – jest chyba niemożliwe. Czerpię z niego energię i nie wiem, w jaki sposób miałabym sobie zrekompensować jego brak. Potrzebuję przecież „paliwa” do życia. Nie stosuję żadnej diety, nie robię głodówek, a jeśli oczyszczam organizm, to jeśli oczyszczam organizm, to pijąc rozpuszczalny błonnik.

Robię wszystko, by nie dopuścić do tworzenia się we mnie pewnego rodzaju blokady, braku akceptacji dla siebie. Nie wyobrażam sobie, abym mogła tkwić w czymś, co jest dla mnie niekomfortowe, stresujące, co powoduje we mnie kumulację złej energii, która nie jest uwalniana. Staram się żyć w zgodzie z sobą i werbalizować to, co czuję. Nie lubię niejasnych sytuacji, bycie w nich jest dla mnie bardzo trudne, dlatego pewnie dużo łatwiej przychodzi mi odpuszczanie ludziom różnych rzeczy. Nawet jeśli uważam, że ktoś wobec mnie zawinił, wolę mu przebaczyć, niż nosić w sobie urazę i rozpamiętywać. Nie ma sensu dochodzić racji. Posiadanie racji nie uwalnia, nie uspokaja. Szkoda na to czasu.



Jak wygląda normalny, zdjęciowy dzień Agnieszki Grochowskiej?

Pobudka najpóźniej o 6.00. Czasem zdążę zjeść mały jogurt, na planie filmowym pierwsze śniadanie, a potem jest praca. W Polsce pracuje się bardzo niehigienicznie, bo przerwa obiadowa jest o dowolnej porze. Może gdybyśmy mieli silnie rozwinięte związki zawodowe, to byłoby inaczej, a tak nikogo nic nie dyscyplinuje. Zresztą nawet jeśli nie pracuję, to i tak muszę teraz wstawać o 7.00. Mam małego psa, którego zabrałam z Podlasia. Dzięki niemu mam sporo ruchu. Spacerujemy dużo po mieście. Przestałam używać samochodu. Umawiam się ze znajomymi w parku lub innym miejscu, gdzie pies może pobiegać. Spędzam z nim bardzo dużo czasu na świeżym powietrzu.

Ma pani jakiś sposób na odreagowanie stresu?

Mam w domu pianino, na którym kompletnie nie umiem grać. Nauczyłam się tylko dwóch fragmentów utworów Chopina do filmu Jana Jakuba Kolskiego. Siedząc przy pianinie, nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o grze. Jestem skoncentrowana tylko na niej, traktuję ją trochę jak medytację. Nie zastanawiam się, co będzie jutro, co mi się w pracy przydarzyło, a co nie, co bym chciała, a czego nie. Próbuję zsynchronizować prawą rękę z lewą, żeby naciskać właściwe klawisze w odpowiednim momencie. To jedna z moich wypróbowanych metod. Drugą jest jazda samochodem, szczególnie wieczorem.

Nad czym Pani teraz pracuje? W przyszłym roku zapowiadane są co najmniej dwie premiery filmowe z Pani udziałem, m.in. „Ukrytych” Agnieszki Holland, gdzie gra Pani jedną z głównych ról.

No tak. Na pewno na ekrany kin wejdzie film Macieja Ślesickiego „Trzy minuty. 21:37”. Miesiąc temu w Brukseli miałam premierę filmu „Beyond the Steppes” („Stepy”) w reżyserii Vanji d’Alcantary, zrealizowanego w koprodukcji belgijsko-polsko-kazachskiej. Myślę, że on również będzie miał w przyszłym roku swoją premierę w Polsce. Trwają zdjęcia do filmu Waldemara Krzystka „80 milionów” o dzielnych chłopakach z wrocławskiej „Solidarności”. Gram w nim rolę żony jednego z bohaterów. Kobiety, która po aresztowaniu męża znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Jest w ciąży, nie ma wokół siebie nikogo, kto mógłby jej zapewnić poczucie bezpieczeństwa, a myśli jedynie o tym, aby jej mężowi nie stała się krzywda. Boi się o niego.

Bohaterki, w które się Pani wciela, to kobiety niezwykle silne, zdecydowane, konkretne. Czy w życiu prywatnym również jest Pani taka?

Dotknęła Pani ciekawej rzeczy. Czasem myślę o tym, że pewne role się gra, nie korzystając z własnych doświadczeń, bo nie zostało się postawionym w takiej sytuacji. W filmie „Beyond the Steppes” wcielam się w rolę kobiety, która w czasie wojny została deportowana do Kazachstanu i traci tam swoje dziecko. Nie wiem, czy byłabym w stanie coś takiego przeżyć. Dla aktora, który dostaje taką rolę i w pewnym sensie przeżywa taką historię, grając bardzo silną osobę, dającą sobie radę, to bardzo dziwne uczucie. Czasem zadaję sobie pytanie, co ja zrobiłabym w takiej sytuacji. Wcale nie jestem pewna, jak bym się zachowała.

Z drugiej strony, to bardzo piękne w zawodzie aktora, że może wychodzić poza własne, być może domniemane, słabości. Bo tak naprawdę nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w danej sytuacji – czy starczyłoby nam odwagi, czy tez byśmy stchórzyli. Na pewno dzięki aktorstwu można w jakimś sensie zrekompensować własne słabości, grając postać. Można odmienić swój los, przejmując ten, który jest opisany w scenariuszu.