Zawsze staliśmy na stanowisku, że nie powinniśmy protestować kosztem pacjentów, ale doświadczenie uczy, że łagodny protest nic nie daje. Nie przyjdziemy do pracy. Inaczej nie wymusimy zmiany – mówi "Gazecie Wyborczej" Roman Badach-Rogowski, przewodniczący związku zawodowego ratowników medycznych. Ratownicy są bowiem wściekli na rząd za brak obiecanych podwyżek.

Reklama

W zeszłym roku zawarli bowiem porozumienie z resortem zdrowia, w myśl którego mieli od lipca 2017 dostać 400 złotych więcej, a od stycznia 2018 mieć o kolejne 400 więcej. Rząd przekazał nawet dotacje na pieniądze dla ratowników z pogotowia. Resort zdrowia stwierdził jednak, że podwyżki dla tych, którzy pracują na SOR-ach muszą wypłacić same szpitale, które dostały wyższe kontrakty z NFZ.

"Gazeta Wyborcza" tłumaczy jednak, że pieniądze z NFZ poszły na podwyżki dla innych pracowników, bo weszła ustawa o minimalnych wynagrodzeniach, w której ratownicy nie zostali wymienieni. Ministerstwo wydało co prawda rozporządzenie, zgodnie z którym NFZ ma wypłacić ratownikom pieniądze za okres od lipca 2017 do końca 2018. Od stycznia przyszłego roku ich pensje wrócą jednak do poprzedniego poziomu.

Nic więc dziwnego, że ci pracownicy, którzy są zatrudnieni na kontraktach nie przyjdzie do pracy, a ci którzy mają etaty wezmą L4. To zaś oznacza, że zabraknie obsad w karetkach.